Joe Bonamassa to gitarzysta dobrze znany w Polsce. Po bezpłatnym koncercie na Suwałki Blues Festiwal ma tyle samo zwolenników, co antagonistów. Ale jedno jest pewne. Blues rockowego poletka będzie bronił do upadłego.

Krążek rozpoczyna kompozycja „Slow Train”.  Rozpędza się powoli. Bonamassa pokazuje tu swoje pazury,  ale nie epatuje słuchaczy nadmiernym graniem solówek. To raczej wstęp do dłuższej opowieści, w której zabierze właścicieli płyty do swojego lekko mrocznego i dusznego świata bluesa. Świata w którym jest miejsce na sidle i niemal hard rockowe riffy. Bonamassa nie oszczędza gardła i pogłosu swojej gitarze. Jakby ciągle był na scenie.

 

W równie leniwym tempie jest utrzymana tytułowa kompozycja „Dust Bowl”. Blues rock wolno się rozwija, ale nie brakuje mu dynamiki. Bonamassa znajduje miejsce na oddech, niemal naturalnie brzmiące riffy, w końcu zaczyna z gitary wyciskać dźwięki i używać bluesowego wibrata. Jak on może się powstrzymać, żeby nie szalec?

Brzmiący bardzie w stylu country-bluesa „Tennessee Plater” jest zaśpiewany przez gwiazdorów gatunku - Johna Hiatt i Vince’a Gilla. Sprytne posunięcie marketingowe i przypomnienie, że blues ma wiele twarzy. Jest honky tonk piano i szybkie kojarzące się z ludową zabawą, tempo.

 „The Meaning of  the Blues” to zdecydowanie poważniejsza kompozycja. Bonamassa zniża głos i  niemal śmiertelnie poważnie pyta, jakie jest znaczenie bluesa. To może być niezły hit i następny klasyk tego muzyka. Przestrzenna aranżacja, niesamowita dynamika, oddech i kołysanie dają niemal nieograniczone możliwości do koncertowej zabawy tą kompozycją. No i do popodciągania strun. Stylowy, mroczny blues rock.

Płyta jest ułożona tak, by nie zanudzić monotonią. Pełen folkowych inspiracji i akustycznych dźwięków jest „Black Lung Heartache”. Gitara slide, jasne mandoliny, miarowe uderzenia bębna – tak mógłby rać Bonamassa, gdyby nie wynaleziono wzmacniacza. Kompozycja w drugiej części rozbrzmiewa świetnym połączeniem potęgi riffu w klimacie Led Zeppelin z  melodiami, które do USA przywieźli prości ludzie z Europy.

 

„You Better Watch Yourself” to kompozycja w stylu chicagowskiej odmiany bluesa. Bonamassa śpiewa od niechcenia, ale jakby z wysiłkiem. Czuć, że czeka na moment, kiedy będzie mógł się zająć swoja gitarą. I z najprostszych, przećwiczonych przez tysiące muzyków patentó, wycisnąć coś swojego, z niewielkim dodatkiem pedałów efektowych. A żeby nie było zbyt jednostajnie producenci zadbali o dźwięki elektrycznego piana i organów.

Prawdziwie nostalgiczny blues to z pewnością „The Last Matador of Bayonne”. Tu  Mr Joe wydobywa ze swojego gardła, ba, ze swojego wnętrza najbardziej przejmujące nuty. A ileż dzieje się w tle. Ale najważniejsze jest tu solo. Gitara jest ciepła, niemal pozbawiona efektów. Ze stłumionych dźwięków nagle przechodzi w potężne tony podkreślone wibratami. Wreszcie zaczyna opowiadać historie w wyższych rejestrach i  wywołuje setki pozytywnych skojarzeń. Iluż muzyków od 40 lat próbuje swoich sił w takich kompozycjach i ciągle jest miejsce dla nowych. Oby mieli tyle serca, co Joe.

I żeby nie rozpłynąć się w wolnym bluesie, Bonamassa zabiera słuchaczy w krainę korzennego, opartego na bluesowych harmoniach hard rocka. Do zaśpiewania „Heartbreaker” autorstwa Paula Rodgersa zaprosił Glenna Hughesa. Wiele nie ryzykował. To wszak świetny wokalista, a Bonamassa wyraźnie kieruje swoja muzykę w stronę białych odbiorców. A nie tylko, ci dobiegający pięćdziesiątki kochają hard rocka. Po tej piosence, mniej ortodoksyjni blues fani mogą dołączyć do ich szeregów. Zwłaszcza, że tu Joe może grać na gitarze bez konwencjonalnych ograniczeń. Momentami brzmi jak Jimi Page.

„No Love on the Street” to kompozycja Tima Curry i Michaela Kamena. W USA to sprawdzona marka I nie ma co się dziwić, że amerykański gitarzysta po nią sięga. Sam śpiewa z dużym pogłosem, w tle brzmią hammondy, a jego gitara dostaje wsparcie wah wah. Bonamassa rozpędza się i niemal zatraca grając solo. Można wręcz wyobrazić sobie wyraz jego twarzy, kiedy szarpie naraz po kilka strun, a potem wyciąga długie, rozwibrowane dźwięki. To musi być kolejny mocny punkt jego koncertów.

Po takim huraganowym ataku muzyków na zmysły przychodzi czas na odrobinę oddechu. Opatrzona biblijnym tytułem „The Whale that Swallowed Jonach” przypomna amerykańskie rockowe radio. Melodyjne solo z dwudźwiękami i rytm kojarzący się z autostradowym rockiem. I organy brzmiące jak stutonowy walec na nowszych krążkach Deep Purple. Facet wie, w jakie struny uderzyć.

Nasz gitarowy jeździec nie zapomina, ze USA to także największy na świecie rynek a zarazem ojczyzna country. Druga piosenka zagrana z Vince Gilem to „Sweet Rowena”. Ostinato pianina dominuje nad zagrywkami gitarzysty, a wszystko jest wręcz zalane sosem country rocka. Solówka z pogłosem udaje wyprawę w lata sprężynowych reverbów, ale wszystko jest po prostu stylowe i na najwyższym poziomie.

Płytę kończy „Prisoner”. Kolejna rozkołysana kompozycja w stylu wielkich mistrzów lat 70.  Kilka nut jak z kompozycji Rainbow, kilka ze stu innych podobnych ballad. Potężnie brzmiące bridge budują napięcie przed refrenem. I nie można się zawieść. Bonamassa śpiewa ile sił w płucach, ale jendocześnie pilnuje, żeby grać melodyjne riffy i bawić się dynamiką. Jakże skutecznie. Pozornie opanowany, spod palców wyrzuca wręcz snopy iskier. Czuć, że w takiej właśnie muzyce pogranicza bluesa i rocka czuje się jak ryba, ba wieloryb, w wodzie. Pływa w niej po mistrzowsku i wciąż utrzymuje się na powierzchni.

Joe Bonamassa nie odpuszcza sobie. Wciąż buduje pozycję topowego blues rockowego gitarzysty. A skoro wielcy, co nieuniknione, odchodzą ma szanse zdobywać wciąż nowych admiratorów. „Dust Bowl” na pewno mu w tym pomoże.