King Mo to zespół założony zaledwie w 2008 roku. Już zdążyli nagrać najlepszy album bluesowy roku 2009 w Holandii - "Live at La Bonbonniere La Bonbonniere”, rok później pojawił się nagrany na setkę koncertowy "Sweet Devil".

Płytę otwiera mięsiście brzmiący "No Use Denying". Silny riff gitary i pulsujące hammondy stanowią świetne oparcie dla ciemnego, męskiego głosu Phila Bee. Serce tej machiny bije z mocą serca King Konga, a Sjors Nederlof gra na gitarze klasyczne bluesowe frazy mocno i pewnie. Z wokalistą dyskretny dialog prowadzą też organy.

"Suits Me Right" zaczynają klasyczne bluesowe słowa o uczuciach do wielu kobiet i tej jedynej. A machina King Mo nadal sunie do przodu jak rozpędzony skład pociągu towarowego przez teksańskie pustkowia. Nie brakuje i tu teksańskiej gitary, organista tradycyjnie już uzupełnia frazy, a sama autorska kompozycja zespołu ociera się harmonicznie o starego hard rocka.

I czas na tytułowy "Sweet Devil". Obiecujący tytuł przynosi klimatycznego, wolnego bluesa. Phil w tekście sprawdza, co dzieje się w jego umyśle i nie są to wesołe sprawy. Bo to jest prawdziwy, biały blues. Gitarzysta i organista pysznie dopowiadają frazy, kryjąc się lekko z tyłu. Wreszcie wychodzą z cienia i tu już Sjors Nederlof popisuje się podciąganiem strun. Gitara boleśnie zawodzi i skowycze, ale zespół nie przedłuża utworu. A chciałoby się jeszcze i jeszcze.

Po porcji iście diabelskiego bluesa King Mo sięgają po rock and rollowy schemat. "Soundcheck" to instrumentalne granie i pewnie swoisty oddech dla zmęczonego gardła wokalisty. Niekoniecznie potrzebny na płycie.

Za to "Big Legged Woman" przywraca wiarę w ogromne możliwości zespołu. Tym razem sięgają po rytmikę funky. Gitarzysta bawi się frazami, grając tłustym, nieprzesterowanym dźwiękiem. King Mo może pulsuje nieco sztywno, ale za to Colly Franssen na swoich Hammondach C3 ma szansę wygrać się do woli.

I oto "Make Me Right" - kolejny wolny blues, tym razem zaczynający się od riffu na organach. Wokalista śpiewa jakby nieco jaśniejszym głosem, a autorska kompozycja wokalisty i organisty kołysze od pierwszych taktów. Ale jest też miejsce na nieco bardziej blues rockowy refren. Słychać, że muzycy starają się nadać swojemu bluesowemu graniu jak najwięcej osobistych nut.

"The Milkman" to żartobliwy tekst wokalisty grupy. I klasyczny teksański blues. Gitarzysta ma szansę zacząć grać już po pierwszej zwrotce, a mocno brzmiące organy i wyeksponowana partia perkusji potęgują wrażenie uczestnictwa w świetnym bluesowym koncercie. I słychać, że publiczność łapie tę muztkę w lot.

"Glad Rags" to jeden z kilku bluesów zaadaptowanych przez King Mo. Tradycyjnie już brzmi mocno i soczyście. Tym razem chyba tylko wokalista nie do końca miał pomysł na interpretację, ale muzycy nie wysiadają z pociągu, który rozpędził się na początku krążka. No i to także utwór o niezłym potencjale koncertowym.

Podstawowy materiał płyty kończy "Ain't Nobody's Business If I Do". Tej kompozycji nie można nie kochać, ale można ją zepsuć. King Mo nie mają na to najmniejszych szans. Gitarzysta od początku wyciska dźwięki i pokazuje, że wie jak wykorzystać skale. Ale nie ma tu przesady. Jest oddech i blues rockowe szaleństwo, jakiego nie powstydziłby się i Jimi Page. Phil Bee śpiewa mocnym, czystym głosem, kołysząc słuchaczami aż miło. A kiedy trzeba nie żałuje gardła, tak jak Sjors Nederlof palców. Akordy hammondów wręcz wybuchają po chwilach ciszy. Znakomity finał. Ale nie wyłączajcie krążka, jest tam jeszcze ukryty jedenutwór.

King Mo dziś mogą być znakomitą wizytówką bluesowej Holandii. Świetni instrumentaliści nie skupiają się na odgrywaniu standardów. Potrafią komponować dobrego blues rocka i brawurowo odgrywać standardy. Warto zwrócić na nich uwagę i warto zobaczyć ich na żywo.