Kajetan Drozd równie dobrze czuje się grając solo do kapelusza, co z zespołem akustycznym, big bandem czy w wersji elektrycznej. Właśnie jako takie korzenne trio nagrał autorski album „Sześć strun”.

Dość nietypowo, bo od instrumentalnego hołdu złożonego teksańskiemu bluesowi i jego ikonie rozpoczyna się nowa płyta Drozda. „SRV” to dwie minuty stylowego grania, które rozgrzewa słuchacza.

Rozgrzewka jest potrzebna, bo kolejny utwór „Czwarte Piętro”, nie dość że opowiada o powrocie na kacu, to jeszcze jest klasycznym przykładem teksańskiego slow boogie w wersji nieobcej fanom ZZ Top.

 

Korzystając z możliwości studia, Kajetan Drozd dograł gitarę rytmiczną do wstępu piosnki „Może Jestem Niemądry”. Niezły tekst, ze słowami o losie, który i tak ma własne wobec nas plany został świetnie zinterpretowany, ale najważniejszym elementem są świetne solówki gitarowe. Niby to zwyczajny blues rock, jednak gitara pod palcami Drozda naprawdę ma nam coś do opowiedzenia.

„My Frets Are On Fire” to oczywiście piosenka o chyba największej i najtrwalszej miłości Drozda, o gitarze. Lekko jazzujące brzmienie wsparte jest ciekawą zagrywką, która stanowi o charakterze piosenki i odpowiednio wyluzowaną partią wokalną.

Tytułowe „Sześć Strun” to ballada dość daleka od bluesa. Trochę w aranżacji przypomina najlepsze przeboje De Mono, ale to nie zarzut, raczej dowód, że Drozd jest kompozytorem dużo bardziej wszechstronnym niż może się wydawać. Do tego dochodzi bardzo intrygujące solo, czasem zagrane na granicy sprzężenia, mięsistym dźwiękiem, który przeszywa na wylot, jednocześnie korzystając z niektórych bluesowych zagrywek.

Piosenkę „Hell Ain’t Hot Enough”, kolejne teksańskie boogie,  znamy już z wcześniejszych występów i płyty akustycznej. W wersji elektrycznej jeszcze zyskało mocy i warte jest posiadania również w wersji z jazgoczącą gitarą Drozda.

Tak naprawdę wydaje się, że najważniejszą piosenką na „Sześciu strunach” jest „Blues Prowadzi Mnie” . Autobiograficzny tekst o miłości do bluesa, wyśpiewany z wyjątkową pasją , ale i nutą żalu opisuje typowy los bluesmana. Muzyka, który raczej na graniu tego gatunku za wiele nie zarobi, zwłaszcza w Polsce.

Świetnie brzmi „Funky bez tytułu”. Może nie jest to wybitna interpretacja wokalna, za to całe trio rewelacyjnie pulsuje i trafia w punkt każdej frazy. Podczas solówki w ruch idzie pedał wah wah i znów gitara jest pierwszym głosem Drozda. Tu także ma okazje do pogrania na basie Oskar Ludziak, a i Piotr Lipowski za bębnami gra kilka bardziej wyszukanych taktów.

Świetnymi  jękami gitary zaczyna się już czysto teksański „I’m A Bad Man”. Tu gitara i głos Drozda stanowią organiczną całość, wszystko kołysze się we wspólnym rytmie wprowadzając słuchaczy niemal w bluesową hipnozę. I znów miło słucha się solówki kogoś, kto wie że w bluesie najważniejsze są emocje.

„Monolog Sumienia” rozpoczyna gitara brzmiąca efektem, jakby nagranie pochodziło z lat 80. XX wieku. Do tego chodzi już zdrowa partia solowa, kojarząca się z piosenkami Dżemu. Zresztą cały pomysł na kompozycję to jakby kompilacja southern rocka z polskim rockiem właśnie z lat 80. Dość nieoczekiwane zestawienie, ale może to jest właśnie nasz polski vintage bez fałszywej stylizacji na pieśni rodziców. I jakoś znów surowe solo przemawia bardziej niż koncepcja muzyczna.

 

Tytuł „Sześć Strun” zobowiązuje i nie rozczarowuje. To jest płyta przede wszystkim gitarzysty, który wie, że płyty śpiewane sprzedają się lepiej. Dlatego napisał niegłupie teksty i sam je zinterpretował. Wie też, że jego siłą jest bardzo osobiste traktowanie gitary. I umie tę wiedzę wykorzystać.