Lewis Hamilton, kiedy nagrywał “Ghost Train” miał zaledwie 19 lat. Przez rok zbierał piosenki, bo wcześniej miał już na swoim koncie dwie płyty, mnóstwo koncertów i Scottish New Music Award za album roku 2012.

Płyta rusza z kopyta od jasnego brzmienia gitary elektrycznej i kompozycji „Lonesome and Blue” jakiej nie powstydziłby się i Joe Bonamassa. Lewis Hamilton w dodatku nieźle śpiewa, ale wyraźnie słychać, ze na razie skromny muzyk chce się jednak ukryć za gitarą. A  że wspiera go funkująca sekcja z ojcem – Nickiem – na basie – efekt jest nad wyraz pozytywny.

 

„Cheap Cigars” przypomina już typowo rockowy hit, jakich na świecie wiele. Ale trzeba przyznać, że każda taka piosenka idealnie brzmi w radiu. Jej powstanie Hamilton przypisuje siedzeniu późno w nocy z whisky i papierosem w zębach. Oczywiście szkocką whisky. A przy okazji sprawnie podciąga struny i ma w małym palcu wszystkie bluesowe zagrywki białych mistrzów.

W piosence „Ghost Train” funkową pulsację dominują zagrane slide riffy. Brzmienie pięknie uzupełniają hammondy. I rzeczywiście – tytułowa piosenka to świetny hołd złożony muzyce bluesowej i innemu wielkiemu gitarzyście Rory Gallagherowi. I nie ostatni na tej płycie.

Bardzo tanecznie brzmi „Trust in Me”.  W tej piosence Hamilton naprawdę pokazuje duszę do śpiewania. Funkowe nuty kojarzą się z nocnym disco, ale odpowiednia porcja bluesowej harmonii przypomina, że do słuchania tej muzyki trzeba duszy, nie bluzki z cekinami.

Balladowo-bluesowy „By The Oak Tree” musi być jedną z najmocniejszych koncertowych pieśni Hamiltona. Kołysząca, o rozlewnej melodii, zachwyca dojrzałością. Chociaż tandem ojca z synem nagrywał to we własnym studiu, zaproszony do pomocy saksofonista dodał jeszcze wyrazu frazom tej piosenki. Niewiele tej przyprawy, ale jak poprawia smak.

Skoro wspomnieliśmy Gallaghera, czas na „Whiskey Boogie”. Soczyste, pełne werwy i ozdobione harmonijką Lyndona Andersona. Ale jest i miejsce na slide i mięsiste partie solowe harmonijki.

Od pierwszych nut „Down to the River” słychać, że jednym z mistrzów młodego gitarzysty był i jest Stevie Ray Vaughan. Ale że Hamilton ma styl, nie jest to wiernopoddańcze naśladowanie teksaskiego mistrza, choć wyśpiewywanej melodii nieco brakuje polotu, za to mamy świetne solówki gitary.

Wyraźnie Szkoci lubią funkowy beat, bo i w takim klimacie utrzymany jest utwór „Head in the Sand”. A bridge i refren brzmią naprawdę klimatycznie. Do tego dochodzi nienachalne solo.

Typowy wolny blues to „Breaking in the Heart”. Z miejsca zaczyna się dość karkołomnymi solówkami, nieco tylko razi dziwny sposób nagrania perkusji, ale widać Szkoci mieli pot emu jakiś powód. Lekko zniekształcony głos Lewisa jest znów tylko pretekstem do świetnych responsów gitary. Hamilton i jego gitara doskonale się rozumieją i uzupełniają.

Możliwości studia pozwoliły Hamiltonowi na nagranie kilku ścieżek akustycznych gitar w piosence „Sunrise”. Ten wschód słońca nie jest jednak łatwy, bo kiedy wsłuchamy się w słowa, okazuje się, że ból istnienia spowodowały nie tylko bezsenne noce ale i wypity alkohol. Ech, ta szkocka.

W instrumentalnym finale „Journey Home” gitarzysta sięgnął po dobro. I jak się już można domyślić -  z dobrym i pełnym nostalgii efektem, stając gdzieś pomiędzy folkiem i bluesem.

Lewis Hamilton wie, że Polska to ważny kraj na trasach bluesowych artystów. Nie przegapcie, kiedy będzie w pobliżu – on kocha muzykę i umie grać, nie zagłuszając rozumu ekwilibrystyką.