Robert Randolph & The Family Band - Lickety Split

Robert Randolph ze swoim rodzinnym zespołem wydał pierwszą płytę w sławnej jazzowej wytwórni Blue Note. Ale bez obaw – „Lickety Split” to wszystko, co najlepsze mają Robert Randolph & The Family Band.

Płytę otwiera absolutny, hendrixowski killer – „Amped Up”. W nerwowym rytmie wielkiego miasta („kłania się Crosstown Trafic”) Family Band gra niemal jak Faith No More zainfekowane funkiem i hip hopem. A do tego pedal steel pod palcami Roberta skowycze wstrząsająco. Pogo na koncertach murowane.

 

W „Born Again” odzywają się nuty gospel. Ale nie ma tu żadnych rozlazłych dźwięków – sam bas może poruszyć z grobu umarłego, a do tego śpiewająca Lenesha Randolph pośród wokalistek. Jest tu i duch lat 60. i nowoczesna produkcja, podsumowująca lata kooperacji funku z muzyką gospel, a nawet czarnym disco.

W „New Orleans” robi się nieco bardziej słodko. Ale przecież po to także mamy gitarę Randolpha. Mieszanka gospel, cajun i country z hip hopowymi melorecytacjami przez megafon albo jakąś inną przystawkę. Ależ oni umieją łączyć style. Mimo kołyszącego rytmu jest ogień.

Szalone dźwięki pojawia się w „Take The Party”, bo gra Troy "Trombone Shorty" Andrews, ale nie mniej ważne są absolutnie unikalne slidy Randolpha. A wszystko w genialnym funkowym klimacie, z podkręcającą tempo sekcją.

I jeszcze większe zaskoczenie – sam Carlos Santana gra z Randolphem w piosence „Brand New Wayo”. To jeszcze bardziej ognisty funk, charakterystyczny dla czarnej muzyki początku lat 70. Jest naprawdę ostro, bo Santana delikatnie przesterowuje swojego gibsona. A samych pomysłów na rytmiczne niespodzianki starczyłoby na kilka innych utworów. Aż nie chcę się wyobrażać, jakie szaleństwo będzie kiedy Family Band zagrają to na żywo.

Machina Randolphów nie zwalnia tempa. Tytułowy „Lickety Split” to niemniej ognisty funk z elementami boogie. Do tego wszystkiego ostre, ale gospelowo aranżowane chórki i break wybijający rytm do spółki z ostinatem gitary. I zaskakujące, niemal swingujące refreny. Tak musiały wyglądać koncerty największych sław funku tuż po Woodstock.

Carlos Santana gra również w nieco wolniejszej piosence „Blacky Joe” przypominającej nieco southern rocka. Są gospelowe źeńskie chórki i potężnie brzmiące gitary pospołu z bębnami. Innymi słowy – mega energia, który wybucha, kiedy zespół przyśpiesza a Santana zaczyna grać z neizłą prędkością solówkę.

Randolph wraca do esencji funku biorąc się za kompozycję „Love Rollercoaster” formacji Ohio Players. Chyba Family Band postanowił pobawić się tą kompozycją, ale jak i przy poprzednich – czad jest wyborny.

Własna kompozycja „All American” przypomina niemal rockowe granie jakichś herosów hard rocka. Ciężki riff w klimacie „Owner of the Lonely Heart” Yesów połączony niemal z melorecytowaną zwrotką i łomotliwym refrenem. Ale już można sobie wyobrazić, jak fani będą oddawali się wspólnemu plemiennemu tańcowi przy tej pieśni.

W „Get Ready” Family Band wręcz zaprasza do wspólnej zabawy. I znów miesza gatunki łącząc rock z funkiem i Bog wie czym – tak czy inaczej całość kończy się niemal ekstatycznym pokrzykiwaniem „get ready” i klangującą galopadą basu, a im wszystkim wtórują ogniste slidy Randolpha.

„Welcome Home” to znów lekkie zwolnienie tempa i bardziej southernowy klimat, ale wszystko wyprodukowane w dość niezwykły sposób, zaśpiewane z gospelowym ogniem i co ważne – to pieśń witająca weteranów wojen o wymowie pacyfistycznej. Pieśń piękna, a uważnym słuchaczom dowodząca, ile bluesa było w najlepszych kompozycjach Pink Floyd czy The Alan Parsons Project.

Album kończy cover przeboju The Rascals z 1966 roku, czyli „Good Lovin’”. Randolphowie bawią się doskonale i pewnie taka piosenka zagrana na bis będzie doprowadzała słuchaczy do szaleństwa, o ile wcześniej nie padli zatracając się w tańcu.

Blue Note może ni e zarobi milionów na „Lickety Split” Robert Randolph & The Family Band, ale każdy, kto widział występ zespołu podczas Olsztyńskich Nocy Bluesowych wie, że jest naprawdę niesamowity. Ten krążek podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej.