Buddy Guy, właściciel sześciu statuetek Grammy nagrał dwupłytowy album. Na „Rhythm & Blues” nie brakuje nowych kompozycji i tak znanych gości, jak: Kid Rock, Keith Urban, Gary Clark, Jr., Beth Hart oraz Steven Tyler, Joe Perry i Brad Whitford z Aerosmith.

Pierwszą płytę otwiera autorski utwór Buddy Guya i jego muzyków – „Best In Town”. I nikt chyba nie ma wątpliwości, że muzyk ma rację. The Muscle Schoals Horns ostrymi jak brzytwa riffami tną powietrze, a Guy na stracie sygnowanym swoimi inicjałami gra ogniste solo. W tekście nawiązuje do bluesowych standardów, ale muzyka brzmi żywo i świeżo. Ogniste zakończenie z wykorzystaniem wah wah zapowiada, że emocji nie zabraknie.

W „Justifyin’” napisanym wspólnie z perkusistą rocka jest całkiem sporo, a gitary po prostu tryskają ogniem. Do tego lekko funkujący riff i Wendy Morten w chórkach. Jest w tej muzyce moc, przestrzeń i wolność.

„I Go By Feel” to lekkie zwolnienie tempa i zapowiedź jeszcze większych niespodzianek. Reese Wynans gra na hammondach, ale współbrzmią z nim najprawdziwsze smyczki. Do tego genialne, soulowe chórki i ta kołysząca swoboda muzyków.

Z energią równą Jamesowi Brownowi Kid Rock śpiewa kultową piosenkę „Messin’ With The Kid”. Szybko i treściwie. I znakomicie.

Za to „What's Up With That Woman” to już popis klasycznego bluesowego opowiadania. Buddy Guy bardziej opowiada niż śpiewa, The Muscle Shoals Horns tną aż miło, a elektryczne gitary jęczą i zawodzą z mistrzowskim podciąganiem strun.

„One Day Away” gościnnie śpiewa Keith Urban. Wokalnie udziela się również Tom Hambridge, który tę łagodną piosenkę napisał. Sporo w niej soulu, a i odejście od bluesa wychodzi krążkowi na dobre.

Za to chicagowsko z samej natury brzmi „Well I Done Got Over It”. Buddy Guy śpiewa perfekcyjnie, ale całość numeru tworzą oczywiście dęciaki w całości zagrane przez Jima Hoke. Mistrzostwo i ortodoksyjne solo na stratocasterze w zestawie.

I oto kolejna niespodzianka. Beth Hart, która oddaje całą siebie śpiewając „What You Gonna Do About Me”. Hornsi punktują każdą frazę, a lekko wycofany Buddy Guy zaprowadza wręcz spokój w ekspresyjnej wokalistce. I do tego następne stylowe solo, bliskie najlepszym momentom światowego czarnego gitarowego bluesa.

„The Devil's Daughter” rozpoczyna mroczna gitara Guya. Na gibsonie snuje swoją opowieść, kołysząc słuchaczami wraz z hammondzistą i Kevinem McKendree na drugiej gitarze. Świetny, stylowy blues ze sporą dawką southern rocka.

W podobnym, ale bardziej transowym klimacie utrzymany jest „Whiskey Ghost”. Także bluesowy, ale bardziej recytowany i swingujący niż poprzednik. Za to o podobnym brzmieniu, zagrany także na gibsonie.

Pierwszą płytę kończy instrumentalna funkująca miniaturka „Rhythm - Inner Groove”.

Drugi krążek otwiera „Meet Me In Chicago” – to fantastyczna współpraca między Guyem I Davidem Grissomem wsparta rewelacyjną pracą chórku. Lekko funkowy, pełen miejskiego nerwu i rockowej rozlewności. Współczesny, acz jak zawsze – głęboko osadzony w tradycji z odpowiednio stylowym solem.

I skoro o Chicago była mowa – „ Too Damn Bad” to klasyczny chicagowski shuffle z obowiązkowym pianinem i zdrowo zawodzącą gitarą. Surowy, pełen ognia – kolejny klasyk nagrany i zaśpiewany przez Buddy Guya.

W „Evil Twin” hołd klasycznemu bluesowi z odrobiną rocka oddają sławni Steven Tyler, Joe Perry i Brad Whitford z Aerosmith. Panowie zdzierają gardła i szarpią struny, ale nie udają gwiazd rocka. Idealnie pasują do bluesowego chropawego świata Buddy Guya.

W „I Could Die Happy” David Grussom chwyta za gitarę akustyczną, Guy zostaje ze stratem w dłoni i rozbrzmiewa prawdziwy blues. Z opowieścią słowem i przede wszystkim gitarą lidera. Idealny.

Za to „Never Gonna Change” to następny shuffle, tym razem zagrany przez Guya na modelu strata z 1954 roku. I sama kompozycja jest właśnie w takim duchu utrzymana.

„All That Makes Me Happy Is The Blues” to powrót do nowszego fendera, ale sposób traktowania strun pozostaje jedyny w swoim rodzaju. Buddy Guy ma rozpoznawalny świat, świetnie śpiewa i przy okazji w tekście oddaje hołd B.B. Kingowi. No i samemu bluesowi. Oczywiście w tym dziele wspierają go Hornsi, ale od pierwszej nuty pierwszej płyty wiemy, że są świetni.

Następny blues z rockowym pazurem to „My Mama Loved Me”. Hammondy Reese Wynansa dzielnie wspierają Guya, który wycina następne osadzone w klasyce gatunku, pełne emocji i ognia solo. Tym razem iskry tryskają z Les Paula.

Nie mniej ognia kryje w sobie „Blues Don't Care”. Tu w roli gościa występuje nowe objawienie amerykańskiego blues rocka - Gary Clark, Jr. Panowie podnoszą emocje na najwyższy możliwy poziom, ale i chicagowsko brzmiąca kompozycja sprzyja prostemu bluesowemu szaleństwu. To działa.

W „I Came Up Hard” tempo odrobinę zwalnia. Guy chwyta za gibsona 335 i wycina następnego świetnego bluesa.

Krążek kończy swingujący „Poison Ivy”. Stratocaster z 1954 i stosowne do rocznika solo, wsparte pianinem i hammondami zostawia słuchaczy w dobrym, kołyszącym nastroju.

Być może Buddy Guy niekoniecznie musiał nagrywać aż dwie płyty, ale pewnie czuje upływ czasu a ma jeszcze tyle do zagrania i zaśpiewania. No i na celowniku kolejną statuetkę Grammy. Koniecznie trzeba usłyszeć.