Eric Burdon nie przestaje koncertować I nagrywać od 50. lat. W ubiegłym roku zaniemógł i nie przyjechał na Suwałki Blues Festival, ale za to nagrał zupełnie nowy, niemal autorski album „Til Your River Runs Dry”.

Krążek rozpoczyna się z absolutnie grubej rury. „Water” brzmi jak dwustuprocentowy radiowy hit. Tylko lenistwu prezenterów radiowych Polacy zawdzięczają fakt, ze to jeszcze nie jest wielki przebój. Genialny, na równi z największymi, tak lubianymi przez radio, hitami Joe Cockera. Są chórki, mocne gitary i tekst zainspirowany spotkaniem z … Gorbaczowem. Panowie podobno rozmawiali o możliwych brakach wody pitnej na Ziemi, a ta rozmowa stała się kanwą metafory tekstu. Prawda, że wspaniałe otwarcie?

Tempo odrobinę zwalnia, wyraźniej słychać hammondy, a Eric Burdon śpiewa kolejny tekst ważny, polityczny tekst. W „Memorial Day” wspomina hipisów i poetów, ba, nawet Spartan, by zagrzmieć, że wojny są dziełem bogatych, ale to biedni za nie płacą. Następna piosenka, której w 2013 roku nie wolno przegapić.

Brzmienie staje się bardziej delikatne, a Eric Burdon flirtuje z bluesem, soulem i gospel. „The Devil and Jesus” opowiada o siłach, które sprawują kontrolę nad nami. I jest w tej piosence trochę z ducha starego, dobrego Steely Dan.

A skoro już delikatnie wkraczamy w świat ballady, odzywają się marakasy, jakaś mandolina, a Eric Burdon snuje opowieść zatytułowaną „Wait”. Przepięknie kołysze ta barowa piosenka, której nie wstydziłby się napisać i Leonard Cohen. A jakie nostalgiczne nuty słychać w głosie Burdona. Śpiewa cudownie lekko i osobiście. I wiemy, że nawet w najczarniejszą noc warto czekać na świt.

„Old Habits Die Hard” to ukłon w stronę grania bliższego The Rolling Stones. Eric Burdon po prostu stylowo frazuje i się wydziera, a w podkładzie pulsują gitary jak w „Money For Notning” Straitsów. Dlaczego nie „Jumpin’ Jack Flash”? Bo brzmienie jest cokolwiek bardziej wygładzone, ale gitara gra prawdziwie korzenne, bluesowe solo, a brzmienie uzupełnia honky tonk piano. Sam Burdon przyznaje, że piosenka ma pewne wątki autobiograficzne.

Wielu artystów oddaje w swoje muzyce hołd innym muzykom. Eric Burdon na tym krążku wspomina Bo Diddleya. Najpierw w inspirowanym tą specyficzną pulsacją autorskim „Bo Diddley Special”. Całość, oszczędnie zaaranżowana, naprawdę przekonuje.

„In the Ground” to piosenka, która łączy w sobie rocka z rhythm and bluesem i szczyptą porządnego soulu spod znaku War. Burdon snuje swoją opowieść w stylu murzyńskich śpiewaków i znów pokazuje, że mimo 71 lat może wznieść się na wyżyny wokalistyki.

Są marzenia, które już nigdy się nie spełnią. Nieco żartobliwie traktuje o tym piosenka „27 Forever”. Są w niej panienki, alkohol i zaprzedanie się diabłu w zamian za wieczną młodość. I to jak zaśpiewane. Dlaczego u nas nie nagrywa się takich rockowych piosenek, jakie Burdon strzela jednym pstryknięciem, w dodatku z świetnie brzmiącym riffemm saksofonu i dialogującą z nim gitarą.

Niemal jak work son zaczyna się „River Is Rising”. Klimat buduje męski chór, rozliczne przeszkadzajki I świetnie zaaranżowane wtręty dęciaków. Równie mroczny utwór mógłby nagrać Tom Waits albo Nick Cave – słowo.

Jeden z dwóch coverów na krążku to „Medicine Man” Marca Cohna. Zagrany z pasją, z uczuciem, tak jak tylko Burdon potrafi.

I wreszcie – prawdziwy blues. „Invitation to the White House” to żart z samego prezydenta zagrany w najlepszym chicgowskim stylu. Znów są obłędne dęciaki, piano, hammondy, a wszystko zagrane jak na najlepszych bluesowych płytach. A jak sam Burdon bawi się głosem. Bo dobry muzyk musi mieć też poczucie humoru!

Krążek kończy Diddleyowy „Before You Accuse Me”. Zaśpiewany początkowo tylko z grającą ostinato gitarą elektryczną przeradza się w kolejnego rasowego bluesa, z pięknie brzmiącymi responsami zagranymi na trąbce z tłumikiem. Jeśli baliście się, że za mało na tej płycie czystego bluesa – końcówka rozwiewa wszystkie wątpliwości.

Eric Burdon to jeden z tych starych mistrzów, którzy po prostu nie potrafią zawieść naszych oczekiwań. Oby jak najszybciej zaśpiewał te piosenki na żywo, gdzieś w Polsce.