Łukasz Wiśniewski, Piotr Grząślewicz i Marcin Hilarowicz powracają z płytą „Trio”. I znów jest blues najwyższej próby, nieco bogatsze, ale ciągle akustyczne aranżacje i duch kresowej tęsknoty.

Zespół zaczyna jazdę od „16 Tons” Ernesta Jenningsa Forda. Gitary swingują, Wiśniewski śpiewa z przynależną sobie lekkością, muzyka jest pełna oddechu i delikatnego, wręcz eterycznego brzmienia. I od razu słychać maestrię towarzyszących Wiśni gitarzystów. I chyba dudni, uwaga, bałałajka kontrabasowa.

 Pewnym zaskoczeniem może być wstęp do tradycyjnej pieśni „No More”. Wiśniewski gra tu nutki na cymbałkach. Kiedy odzywają się gitary akustyczne, wręcz słychać, że ta muzyka w równym stopniu oddycha polami bawełny, co przygranicznymi polami Czeremchy, gdzie płyta powstawała. Dodatkowo akompaniament wzbogacony został o miarowe uderzenia taktowego bębna. To tylko wzmacnia tradycyjny wydźwięk historycznej pieśni, zwłaszcza że wreszcie odzywa się mocnym tonem harmonijka ustna.

Zaskoczeń ciąg dalszy to wybrana na singiel piosenka „I tak”. Wiśniewski śpiewa po polsku! Oczywiście interpretując z cudowną wrażliwością, bo trzeba pamiętać, ze to nie tylko jeden z tuzów Harmonijkowego Ataku, ale jeden z najlepszych polskich wokalistów – nie tylko bluesowych. Znów mamy akcenty dużego bębna, szczyptę harmonijki i nostalgiczną pieśń.

„Maski” to kompozycja autorstwa Piotra Grząślewicza. Slychać tu gitarę dwunastostrunową i lekko folkowe tony harmonijki. Wyraźnie pobyt w mateczniku Czeremszyny zainspirował Hard Times do szerokiego spojrzenia na muzykę i dodał wiatru w skrzydła wszystkich instrumentalistów.

W następnej piosence, słychać wyraźny ukłon w stronę techniki Marcina Hilarowicza. Choć „Osiem sekund” skomponował Piotr Grząślewicz – solowe partie mamy zagrane w stylu oszałamiająco szybkiego i inteligentnego flamenco. I znów jest w tej kompozycji nostalgiczna, kresowa nuta.

Hard Times niepostrzeżenie wracają do bardziej bluesowego grania. „Last Kind Words” to piosenka o umieraniu, o nieuchronności i o możliwych przypadkach. Łukasz Wiśniewski śpiewa ją z tak niezwykłą pasją, że co wrażliwsi słuchacze będą musieli sięgać po chusteczki. Do tego unisono harmonijki z gitarą wzmacnia tylko klimat, a obydwaj gitarzyści co i rusz dodają fantastyczne ozdobniki, dzięki czemu każda sekunda piosenki żyje.

„Forty Days, Forty Nights” skomponował przed laty Muddy Waters. Hard Times grają tu podkład traktując gitary początkowo bardziej jak instrumenty rytmiczne, a i Wiśniewski sięga po przeszkadzajki. Na osobnej ścieżce dograł partię harmonijki, która współbrzmi z jego głosem, dopowiada frazy, by w końcu zagrać solo, mając w tle ekstatyczne uderzenia gitar akustycznych. Tu już Wiśniewski pokazuje w pełni na co go stać, jako harmonijkarza, ale i jego glos brzmi z nadzwyczajną mocą. Mnóstwo energii zawartej w czterech minutach.

 „Sen Orfeusza” to obdarzona piękną melodią kompozycja Marcina Hilarowicza. W umiarkowanym tempie zaprasza do wsłuchania się w proste dźwięki ozdobione wysokimi nutkami harmonijki. Ci muzycy naprawdę brzmią jak jedno ciało, czy trójgłowy smok. Nieważne – w studiu u Krzysztofa Murawskiego udało się zapisać absolutnie magiczne momenty. Niejeden film chciałby mieć za tło ten utwór.

 Krótki krążek kończy humorystyczny „Lumbago Blues”. Po polsku i znów zaśpiewany świetnie. Lekko w klimacie country, z gadającą do słuchaczy harmonijką, jest odrobina slide i refren zaśpiewany chórem. No i mamy też solo na banjo. Szkoda tylko, że sugerujący nieuchronne opilstwo podmiotu lirycznego. Zabawa na koncercie gwarantowana.

 „Trio” potwierdza absolutne mistrzostwo Hard Limes. Zespół brzmi świetnie, jednocześnie bardzo pełno i intymnie. Na płycie nie ma nietrafionych utworów, a zapisany gdzieś między nutami duch kresów dodaje tylko smaku temu wyjątkowemu krążkowi. Absolutnie trzeba mieć na własność.