GravelRoad to trio z Seattle, które współpracowało z T-Model Fordem. Muzycy bluesa z Delty przetwarzają na psychodelicznego rocka z najgłębszych bagien.

Kiedy słyszymy przesterowane słowa “Well, I woke up this morning …” wiemy, że tu nie będzie kolejnych klisz, tylko wydarzy się coś niezwykłego. Martin Reinsel (bębny), Jon Newman (gitara, bas, bębny, wokal) i Stefan Zillioux (gitara, głos) już w otwierającym album utworze "Devil Eyes" definiują muzykę z "Psychedelta". Będzie ciężko, korzennie, psychodelicznie i bardzo bluesowo.

        

"Nobody Gets Me Down" przypomina riffem funk z początku lat 70. Brudne brzmienie połączono z melorecytacją i ciekawym zgraniem refrenu, gdzie naprawdę przez moment brzmi funkowy chórek. A wszystko w trzy zaledwie osobowości.

 

"Keep On Movin" zaczyna się jakby w klimacie ZZ Top, ale natychmiast gitara lekko się odstraja i fiksuje. Do tego wokal nagrany jest niemal ze sprężynowym pogłosem. Do tego niemal minimalistyczny rytm wybijany głównie przez półkociołek i werbel. Brzmienie całości intryguje i nie daje się GravelRoad słuchać po cichu.

      

"Furry" to uklon w stronę najabrdziej tradycyjnego spojrzenia na bluesa. Gitary grają slidem, brzmienie jest bardziej przejrzyste. I co ciekawe - to utwór instrumentalny.

 

GravelRoad zadbali, żeby słuchacz się nie nudził. W utworze "In The Woods" nie dość, ze następuje zmiana głównego wokalisty, to jeszcze w studiu dograli pianino, a brzmienie piosenki z typowym slide, przypomina southern rocka. Zupełnie niespodziewana volta, jakby z bagna wychodzili na słoneczną stronę ulicy.

Za to “Leave Her Alone" to już klasyczne jam bandowe granie. Nikt tu sie nie śpieszy, muzycy powoli budują nastrój, a linia basu przypomina nawet lekko "Spoonful" - te z pamiętnej wersji Cream. Wszystko kończy się niezwykle potężnie brzmiącą solówką, jakby gościnnie zagrał Neil Young.

"Deep Blues" to zgodnie z tytułem niemal chicagowskie granie, ale oczywiście przefiltrowane przez sppecyficzny styl tria z Seattle. Jest slide, i jest energia. I znów to instrumentalny utwór, który trwa niecałe dwie minuty!

 

Punkowym riffem rozpoczyna się zaś “Going Down That Road Again", by przerodzić się w bardziej southernowe frazy. Do tego luzacki, dopełniony pogłosem, wokal i slidowe kontrapunkty. Jakby tego było mało, fajne chórki w bridge i mamy jeden z najlepszych utworów na płycie. Mieszający gatunki, a jednak korzenny.

W "Caves" zespół zdecydowanie kłania się psychodelii, jakiej nie powstydziłby się Pink Floyd, gdyby ich muzyki tak nie uładził Alan Parsons. Zdecydowanie zaskakujące nagranie, instrumentalne i absolutnie hipnotyczne. To jeszcze jeden dowód, że trzeba ich zobaczyć na żywo!

 

Krążek kończy utrzymany w umiarkowanym tempie “I Was Alone”. Kołysząca się pieśń, która koi nerwy i sprawia, że chce się włączyć tę płytę ponownie.

 

Psychedelta mogłaby równie dobrze być nagrana w roku 1971 co i w 2011. Ale to płyta z początku 2012 roku. jednego z tych zespołów, które nie błyszczą na wielu festiwalach, ale podtrzymują prawdziwą muzykę przy życiu. Och, gdyby zagrali w Polsce!