Simon McBride jest irlandczykiem i moim skromnym zdaniem godnym kontynuatorem dzieła swoich wielkich rodaków takich jak Gary Moore czy też Rory Gallagher. Właśnie wydał płytę "Nine Lives".

Simon McBride przygodę z gitarą zaczął bardzo wcześnie bo już w wieku dziesięciu lat. Mając lat piętnaście wygrał konkurs Young Guitarist of The Year a w wieku szesnastu lat dołączył do pionierów metalowego grania zespołu Sweet Savage i nawet nagrał z nimi dwa albumy. Ciekawostką jest to, że zespół ten powstał w roku narodzin gitarzysty.

Simon McBride debiutował w roku 2008 płytą "Rich Man Falling" na której słychać sporo Led Zeppelinowych smaczków i oldscholowego brzmienia. Dobry wokal, świetna gitara, bardzo ciekawe kompozycje, muzycznie mocno osadzone w rockowo-bluesowej tradycji.

Wydany w 2010 roku album "Since Then" był bardziej bluesowy, z dużą ilością miłych dla ucha wokalnych harmonii. Co ważne wszystkie kompozycje umieszczone na obu płytach to jego autorskie dzieło. Teraz przyszła pora na album live. Jak się łatwo domyśleć repertuar tej najnowszej płyty stanowią utwory znane z jego poprzednich wydawnictw. Uzupełnieniem track listy jest jeden premierowy numer „Fire Me Up” oraz cztery w wersji akustycznej.

„Nine Lives” nie jest rejestracją jednego określonego koncertu a raczej kompilacją kilku różnych jego występów. Pomimo tego nie słychać jakichś różnic brzmieniowych czy też realizatorskich i całość brzmi spójnie i jednorodnie. Na wszystkich swoich wydawnictwach Simon trzyma się klasycznego tria instrumentalnego chociaż na „Nine Lives” słychać tu i ówdzie nieśmiało brzmiącego Hammonda. Simon McBride gra na gitarze PRS (jest zresztą endorserem tej marki) a to instrument nieczęsto słyszany w blues-rockowym repertuarze.


Płytę otwiera „Down To The Wire”. Mocny, majestatyczny to utwór utrzymany w spokojnym raczej balladowym tempie. Ktoś kto nie znał do tej pory Simona McBride już na samym początku albumu może poznać jego mocne strony czyli bardzo dobra technika gry na gitarze i zupełnie udany wokal. No i te skojarzenia z Joe Bonamassą jakie często mam słuchając Simona.

Dwa utwory połączone w jeden czyli „Take My Hand\ Hell Waters Rising”. Tym razem jest zdecydowanie dynamiczniej. Oba utwory pochodzą z płyty „Since Then” a ten drugi pięknie ozdobiony zeppelinowo brzmiącym riffem.

Jedyna premierowa kompozycja czyli „Fire Me Up” jest mocno funkująca i pełna ognia a zagrana została z niezwykłą werwą i miłą dla ucha techniczną biegłością całej trójki.

W tytułowym utworze z debiutu czyli ”Rich Man Falling” słychać trochę Free a trochę Led Zeppelin.

”Fat Pockets” otwiera iście hendrixowski riff coś jak z „Who Knows”. W ”Down To The River” mamy piękne wyciszenie w połowie utworu z cicho brzmiącą gitarą bo Simon to nie jest typowy gitarowy fighter i delikatnie też potrafi zagrać.

„Change” otwiera przyjemnie funkująca gitara a całość nieco przypomina dokonania Kenny Wayne Shepherda.

W ”Power Of Soul” ponownie słychać sporo z klimatów Led Zeppelin a takie choćby unisono gitara-wokal (co prawda krótkie) jak z Hendrixa. Zresztą cały utwór brzmi jak mieszanka obu tych wielkich wykonawców. Najdłuższy na płycie bo trwający prawie dziewięć i pół minuty. Pięknie ozdobiony solówką Simona i basem Carla Harveya. Obaj panowie troszkę się też przekomarzają ale to przecież występ na żywo i raczej nie mogło zabraknąć takich rozimprowizowanych fragmentów. Świetny numer, pełen napięcia i umiejętnie dawkowanej dynamiki.

Tę pierwszą, elektryczną część płyty kończy utwór „Devils Road”. Szybki blues-rockowy numer gdzie Simon popisuje się niezwykłą biegłością i zwinnością w przebieraniu palcami po strunach.

Płytę zamykają cztery utwory zagrane wyłącznie z towarzyszeniem gitary akustycznej (czasem też słychać jakieś perkusyjne przeszkadzajki). Trzy z nich są do posłuchania na płycie w wersjach elektrycznych a tylko „Coming Home” pojawia się po raz pierwszy. Simon McBride doskonale udowadnia, że i bez prądu radzi sobie na gitarze doskonale. Te akustyczne wersje brzmią bardziej bluesowo zwłaszcza „Rich Man Falling”.


Powyżej dość często pisałem o wpływach jakie słyszę w muzyce Simona McBride. Chciałbym jednak wyraźnie zaznaczyć, że nie jest to bezmyślne zrzynanie czy też kalka z  mistrzów a tylko twórcze inspiracje, których grając taką właśnie muzykę trudno przecież uniknąć.


Świetna płyta dająca dobry obraz nieprzeciętnych umiejętności Simona głównie jako gitarzysty ale wokalisty i kompozytora też. Wypełniona bardzo udanymi kompozycjami w doskonałym wykonaniu. Granie na żywo bezlitośnie odsłania wszelkie niedoskonałości i braki wykonawcy a z tej próby Simon wychodzi z najwyższą oceną. Nie pamiętam czy występował już w Polsce ale chętnie zobaczyłbym go i posłuchał na żywo choćby na „Jesieni z Bluesem”. Nie sądzę aby warunki finansowe były tu przeszkodą nie do przeskoczenia.

Robert Trusiak