Oli Brown nazywany wielką nadzieją bluesowej gitary Wysp Brytyjskich właśnie wydał swój trzeci album Here I Am. Więcej w nim rocka niż klasycznego bluesa, a i wielbiciele płyt Joe Bonamassy nie powinni być rozczarowani kompozycjami i poziomem gry młodego Brytyjczyka.

Krążek zaczyna zdecydowanie rockowy „Here I Am”. Riff przypomina świetnie odrobioną lekcję z Led Zeppelin przefiltrowanych przez ostatnie 40 lat nowoczesnej muzyki. Oli deklaruje, że słyszy w swojej głowie nowe głosy i tą płytą udowodni, że z szacunkiem do legend zagra swoją muzykę. W tle towarzyszą mu organy hammonda, na których gra Joel White.

Rock-bluesowy walec rozpędza się, by przejść w bardziej klasyczne, mayallowskie bluesowanie w „Thinking About Her”. Mamy tu bluesową pulsację, świetnie brzmiącą, w stylu Bonamassy, gitarę i wyspiarską skłonność do melodyjnych refrenów. Rzeczywiście nu blues XXI wieku.

“Manic Bloom” to lekko filozoficzny,jak na 22-latka, tekst o świecie miłości od której do nienawiści tylko krok. A wszystko zrealizowane w bardzo przejrzysty sposób, z dużą ilością powietrza i mocnymi riffami w kluczowych momentach kompozycji. Na żywo musi brzmieć ona jak burza. No i znakomite solo, z którego wychodzi najciekawsza część kompozycji.

„All We Had To Give” to piosenka oparta na lekko funkowym bicie. A jednocześnie z wyraźną melodią, która pomaga opowiadać historię o rozstaniu. Zanim pojawi się klasyczna solówka, można momentami odnieść wrażenie, że słuchamy zaginionej piosenki Red Hot Chili Peppers.

„You Can Only Blame Yourself” to wyrazisty, blues-rockowy riff, który znów ma świtne wsparcie w organach hammonda. No i te zmiany tempa I moment niemal liryczne. Ten facet nie pisze dwunastotaktowych nudnych kawałków, tylko soczyste riffy i porządne melodie.

„Start It Again” to znów ukłon w stronę bardziej rockowej widowni, wręcz rock and rollowej, i jednocześnie dość przeciętna piosenka. Na szczęście Oli Brown nie napina się, tylko śpiewa ją na luzie, wplatając w bridge całkiem sprytne harmonie. I przede wszystkim gra niezłe solo.

„Devil In Me” to znów XXI-wieczny post chicagowski shuffle. Autorska piosenka Browna dowodzi, że umie on i skorzystać z klasyki bluesa i z dziedzictwa angielskiej fali rhythm and bluesa z połowy lat 60. XX wieku. No i śpiewa niezwykle dojrzale, bez wysiłku, wręcz lekko.

„I Love You More Than You’ll Ever Know” to stary bluesowo-soulowy numer najbardziej znany z wykonania Donny Hathawaya. Wolny, molowy i bardzo piękny. Tu Oli Brown ma mnóstwo miejsca do wygrania się na gitarze i gra bardzo oszczędnie – wręcz minimalistycznie. Pokazuje naturę bluesmana, nie rockowego pogromcy stadionów. A kończy jak nieodżałowany starszy kolega – Gary Moore.

„Remedy” to powrót do solidnego blues-rockowego łojenia. Przejrzyste brzmienie tylko uwypukla dynamikę i potencjał jaki tkwi w Olim i jego zespole. Tu już śmiało poczyna sobie z instrumentem, ale słychać, że każda nuta została zaplanowana na potrzeby perfekcyjnego nagrania.

„Mr. Wilson” zaczyna się niewinną gitarą, ale potem zamienia się w kolejny silny utwór o nieoczywistych harmoniach z wyraźnym wsparciem hammondów. Zmiany tempa dodają tylko siły wyrazu całej kompozycji.

Funkujący „Like a Feather” wsparty o piano fendera może lekko irytować szarpanym rytmem. Ale trzeba pamiętać, że to właśnie na wyspach cieszą się popularnością artyści typu Jamiroquai i taka interpretacja jest wręcz uzasadniona w ojczyźnie nowoczesnej muzyki rozrywkowej.

Krążek kończy „Solid Ground”, lekko country blues-rockowy żwawy numer z gościnnym udziałem harmonijkarza Paul Jonesa.

Oli Brown nagrał naprawdę bardzo dojrzały, świetnie zagrany i zaśpiewany album, który nie nudzi. Ale nie jest dla bluesowych ortodoksów tylko dla tych, którzy przede wszystkim cenią szczerą, uczciwą muzykę.