Ta płyta przyciąga jak magnes, hipnotyzuje i chyba nikogo nie pozostawia obojętnm. I najprawdopodobniej tak wygląda przyszłość polskiego blues rocka. Są młodzi, a już doceniła ich ich branża i media. Oby tylko mieli gdzie grać, bo Devil Blues kiedy koncertuje po prostu oddycha.

"alive" to zapis koncertu. Nie z publicznością raczącą się piwem, ale wyselekcjonowaną i zaproszoną do radiowego studia publicznego Radia Białystok. Tam zespół zaanektował dla siebie całą scenę, a dodatkowo zaprosił do współpracy posiadacza utalentowanych dziesięciu palców oraz organów Hammonda - Marcina Nadolnego. I zaczęli. Przeciągają się leniwie jak kot w wonderowskim "Living For The City" ale że energia ich rozpiera szybko popisują się możliwościami dynamicznymi bandu. To dopiero początek. Kiedy wciąż uczący się śpiewać Krzysztof Gorczak ostrzega, że będzie ostro rozbrzmiewają nuty kompozycji Sebastiana Kozłowskiego znanej powszechnie jako "Pitbull" . Elelmenty funky i niesamowity feeling to najważniejsze atuty tego gorącego numeru. Dyskretnie odzywa się gitara w iście hendrixowskim stylu. Ale Sebastian dopiero się rozgrzewa.


Później jest "Tell Me" - klasyczny teksański blues rock napisany przez gitarzystę. To devilowy klasyk i znakomity dodatek do napojów rozweselających. Cały zespół idzie do przodu jak dobrze naoliwiona maszyna, ale to znów ich murowany hit. Wreszcie nadchodzi "Dream" . Tu już jest miejsce na oddech i skupienie się na gitarze. Kozłowski z miejsca intonuje bluesowe frazy, a później wspaniale dialoguje z Gorczakiem. Trzeba zobaczyć jakiś koncert Devil Blues, zeby zdać sobie sprawę jak wokalista przeżywa każdą wyśpiewaną nutę, jak bardzo chce być szczery w swoim śpiewaniu. Czasem ekstatycznymi ruchami przypomina młodego Joe Cockera ale dokładnie o to chodzi.

Devil Blues nie boi się na swój sposób interpretować klasyków. Śmiało poczyna sobie z kompozycją Stevie Ray Vaughana "Pride & Joy". Smakowitości tej interpretacji dodaje szalejący na Hammondach Nadolny. Żeby tak mógł zawsze z nimi występować...I znów piękne dźwięki zaczynają wypływać spod palców Kozłowskiego. Może puryści bluesowi obrażą się, ale "Sounds of Freedom" śmiało mogłoby się znaleźć na solowej płycie... Davida Gilmoura. A czemu nie? Później już prawdziwy uskrzydlony trip czyli "Come Fly With Me". Czy te solo w końcówce można było zagrać inaczej? O to trzeba już zapytać samego Kozłowskiego - autora tych nut.

I kolejny cover - "Lucky In Love" . To po prostu pełen radości rock'n'roll. Ale zespół umie przejść od bezpretensjonalnych nut w całkiem swingującego bluesa. Brawo. I wreszcie kolejna ballada w programie "alive" - "I Didn't Want" . Niesamowita. Po prostu po plecach przechodzą dreszcze. I pewnie gdzieś w niebie uśmiecha się Hendrix pogrywając z innymi wielkimi swojego "Angel". Ale nie o prównania tu chodzi. Po prostu trzeba czasu, żeby właśnie tę piosenkę na koncertach śpiewały tłumy. I będą. "Everyday I just wanna hear..." Po prostu. Szacun.
A skoro obudził się duch Hendrixa Devil Blues rozpoczyna "Who Knows/Machine Gun" . Tu jest naprawdę potężnie, groźnie. Uwaga! Strzelają! Dobrze, że tylko dźwiękami. A Kozłowski gra jedną z najbardziej porażających solówek. Musicie to usłyszeć!

Ale widać, że zespół nie lubi zbędnego patosu. Koncert kończy żwawy cover Jimmy'ego Reeda "You Don't Have To Go". Ale niestety, koncert się kończy. Jak to dobrze, że jest płyta. Można po nią sięgać na radość, na smutki i na łzy.