Po lekko mylącym, akustycznym intro, „If The River Keeps Rising” wybucha z siłą godną Zeppelinowej interpretacji „When the Levee Breaks”. No i do tego potężnie brzmiący slide i świetny głos lidera.
Za „Mouth Turn Dry” to zagrany z wielką werwą klasyczny chicagowski blues z odrobiną organów. Noga chodzi sama, ale tak naprawdę dopiero solo ożywia tę dość stereotypową kompozycję.
Za to „Surrender” ma klimat i rytmikę godną starego Steely Dan. Ciepłe brzmienie, melodia zaśpiewana na sposób znany z radiowych hitów Joe Cockera i przepiękne, melodyjne solo każą słyszeć w tej piosence potencjalny przebój radia dla dorosłych.
„It’s Not Funny” brzmi jak piosenka z Luizjany, do tego zupełnie inne brzmienie, dużo pogłosu, pianino, rytm wybijany głównie na werblu i to co najsmaczniejsze – slide na zelektryfikowanym dobro.
W „See No Harm” słyszymy esencjonalnego, elektrycznego i oczywiście białego bluesa. Choć trzeba przyznać – barwa głosu Ellisa może niewprawnego słuchacza wyprowadzić na manowce. Śpiewa z pasją, stosuje dużą dynamikę i zwyczajnie – jest bardzo wiarygodny jako wokalista i bliski estetyce Raya Charlesa.
Następny chicagowsko brzmiący blues to „The Only Thing”. Do tego silnie brzmiące gitary, metaliczny reverb i głos nagrany z lekkim przesterem. Wyjątkowo uczciwy kawałek blues rocka.
Bliższy konwencji rhythm and bluesa jest chwytliwy „Peace and Love”. Świetne responsy gitary solowej uzupełniają frazy jakby żywcem wyjęte z jakichś starych płyt Tiny Turner z Ikiem. Zaś solówki gitary mogą kojarzyć się z ręką B.B. Kinga.
Lekko ociężale ciągnie się oparty o fortepianowy riff i solidne basowe nuty „Harder To Find”. Ale najciekawsze w tym wszystkim jest rozbudowane zakończenie, z niekończącą się solówką kojarzącą się nieco z eksplozjami gitary w takim „Little Wing”. Znakomita porcja muzyki.
Ciężkie teksaskie boogie to szkielet piosenki „That’s My Story”. Solidny utwór, idealnie nadający się do wielkich ciężarówek i wielkich, amerykańskich przestrzeni. ZZ Top mogliby go mieć bez problemu w repertuarze.
Płytę kończy przepiękny, wolny blues, w typie „Tea For One”, Ale to autorska pieśń „Kiss of Death”. Pełna emocji, z świetnymi odzywkami gitary i wreszcie zagranym niemal czystym brzmieniem solem. Bez udziwnień, z serca.
Tinsley Ellis potwierdza swoją wielką klasę, a jednocześnie wie, kiedy skończyć. Idealny materiał i co ważne – autorski. Czekamy na koncerty w Polsce.