Michał Augustyniak czyli Limboski i jego zespół nagrali niezwykły, pełen szacunku do tradycji album. Gościnnie gra na dobro i śpiewa Romek Puchowski.

Krążek rozpoczyna pełen magii "Ship of Hunters". Mięsiste brzmienie akustycznych instrumentów, wzmocnione lekko schizofrenicznym tonem akordeonu i pokrzykiwaniami w połączeniu z nutami zagranymi slidem dają niezwykły początek bluesowemu misterium.

Ale to dopiero początek niespodzianek. Od głosów, czy tez krzyków zaczyna się kolejny korzenny utwór - "There Ain't No Heaven On The Country Road". Limboski śpiewa jakby zduszonym głosem, wydobywając z siebie niemal diabelskie dźwięki, o jakich musiał marzyć według legend Robert Johnson. A produkcja sprawia, że mimo niesamowitej dynamiki mamy wrażenie zanurzenia po uszy w bagnie amerykańskiej delty.

"Keep Your Lamp (Trimmed and Burning)" z miejsca wprowadza w korzenny trans. Tak właśnie musieli grać pierwsi twórcy bluesa. Tyle, że nie mieli do dyspozycji perkusji i kompresorów, które dodają pozornie akustycznym utworom niezwykłego kopa. Kompozycja Blind Willie Johnsona zamienia się niemal w obrzęd voo doo połączony z psychodelią o jakiej The Doors marzyli nagrywając "The End". A wszystko w dużo żwawszym tempie i bez pretensjonalnych orientalizmów. Czysta esencja przefiltrowana przez dusze Polaków.

Za to "Canned Heat Blues" został zagrany zupełnie inaczej. Bardziej w konwencji folku, niż delty. Ze snującym się tonem akordeonu w tle. Fantastycznie brzmią dźwięki gitary przeplatające się z organami i surowe przeszkadzajki. takiej wersji nie tylko nie słyszała Polska, ale wręcz świat.  

"Georgie Buck's Bahama Beach" rozpoczyna się jak sławna piosenka Becka "Loser". Ale pozbawiona skreczy i elektronicznych gadżetów, nie licząc funkujących organów. Wszystko zagrane jest przez żywych ludzi i brzmi niezwykle energetycznie. A Augustyniak śpiewa ze swoją zwykła swobodą bawiąc się głosem i frazą.

"Pallet on Your Floor" ostatnio przypomnieli Hard Times. Według Limboskiego ta piosenka Mississipi Johna Hurta brzmi jak z tancbudy na krańcach Dzikiego Zachodu albo gdzieś w Appalachach. Znakomity pomysł i surowo zaśpiewany temat wzbogacony skocznym solem akordeonu całkowicie odmienia utwór.

Kiedy Skip James pisał "Washington D.C." pewnie nie przypuszczał, że niemal po 100 latach po utwór sięgnie krakowski muzyk. I znów traktując brzmienie z niezwykłym pietyzmem odmieni go na swój sposób. I zaśpiewa falsetem. Perkusyjne miotełki odrobinę swingują, a organy wraz z pulsującym nisko kontrabasem tworzą potężne tło do popisów gry slide.

"Betty and Dupree" to kolejny ukłon w stronę country. Zagrany tak stylowo i z drivem, że mógłby rozkołysać Mrągowo. Ale Limboski robi to przede wszystkim dla swoich fanów i trudno nie wierzyć zespołowi, który nie ustaje w wymyślaniu oryginalnych aranżacji, nie wyłączajac sola na cymbałkach.

Ale prawdziwe szaleństwo rozpoczyna się, kiedy do zespołu doąłcza Romek Puchowski, by wspólnie wykonać "Take Me to the River". W pewnym momencie utwór zmienia tempo zasysając słuchaczy jak owe legendarne bagna Mississippi pełne krwiożerczych aligatorów. I w napięciu czeka się, co nastąpi po niemal jazzowych frazach kontrabasu i omdlewającej gitarze.

Na wirtualnym na razie krążku słychać, że muzycy nie stawiali sobie ograniczeń. Postanowili grac dokłądnie tyle, ile im w duszy zagrało. Tak jak w znanym z setek wykonań "Preaching Blues". Tu niesamowicie słychać współpracę sekcji rytmicznej z liderem, na której opiera się pomysł utworu.

Czy to jest album akustyczny? Niekoniecznie. "Georgie Bucks Bardo" rozpoczyna jazgot gitary elektrycznej godny prapoczątkó brytyjskiego białego bluesa, zamieniając się później w psychodeliczny jam.

Limboski stworzył krążek, któy może ucieszyć wielbicieli jego najbardziej bluesowej strony. Nie rezygnując ze współpracy z muzykami, z którymi grywa koncerty oparte o materiał z "Cafe Brumby" wraca do absolutnych korzeni i robi to w absolutnie autorski sposób. Nie można nie znać "Tribute to Georgie Buck".