King  MO mają w sobie taką energię, która pozwala uwierzyć, ze blues w XXI wieku może być pełen szacunku do tradycji, a jednocześnie nie przypominać zatęchłego XX wiecznego muzeum. To pasja grania połączona z wrażliwością przynależną dojrzałym artystom.

„Everyday You’re Running” rozpoczyna ten album prawdziwym uderzeniem. Świetny, przejrzysty riff, mocna praca basu i oparcie w harmonii hammondów połączone z pełną pasji grą bębniarza i zawodzeniem gitary daje znakomite otwarcie albumu. A jednocześnie kłaniają się nowoczesnemu rock and rollowi, czy wręcz hard rockowi.

„I Was Wrong” rozpoczynają potężne bębny i rockowy zaśpiew Phila Bee.  Jakbyśmy byli na porządnym koncercie w 1972 roku. Ale to tylko takie środki wyrazu. Zespół gra o wiele lepiej zachowując przy tym wszystkie blue notes.

„200 Miles” to iście hendrixowski temat. Ballada zagrana w sposób przypominający „Little Wing” z pewnością stanie się ozdobą koncertów King MO. Sjors Nederlof po raz kolejny dowodzi wszechstronności w roli gitarzysty. A jego pełne bluesa solo wsparte hammondami może być niezłą lekcją gry na gitarze elektrycznej.

„I’m A Ram” zaczyna ciekawa partia basu wzbogacona o funkową gitarę. Zespół nie zasklepia się w jednym stylu. Umie cieszyć się z muzyki, gra z wyborną dynamiką, ale zawsze z wyczuciem.

Tytułowy „King of the Town” to już najbliższa bluesowej tradycji kompozycja. Czysto brzmiąca gitara elektryczna, wolne tempo i ciekawa, wykraczająca poza trzy akordy harmonia. Każdy instrument gra dokładnie tyle, ile potrzeba. Jazzujące akordy gitary, harmonia płynąca z hammondów, intrygujące wtręty basu – to wyjątkowo stylowy utwór, od którego słusznie nazwano całą płytę.

„Coming Home” to już bardzo stereotypowy blues, tym razem wykorzystujący brzmienie piana elektrycznego. I tu właśnie solo gra przede wszystkim Colly Franssen. Nie porywa, ale brzmi może bardziej stylowo niż inne utwory.

„The Shape You’re In” to teoretycznie chicagowski blues, ale Sjors na gitarze pozwala sobie na dużo więcej niż tradycyjni bluesmani. Oprócz nietypowego solo, stosuje też i slide i dużo bluesowych patentów. Po prostu – gra po swojemu, ato chyba w muzyce najważniejsze.

Wzorem Hendrixa kompozycja „200 Miles” powraca z dopiskiem „slight return”. OK  - już wcześniej ustaliliśmy, że to świetny temat. Nie ma co się dziwić, że Nederlof chciał sobie jeszcze trochę ją pograć.

I wreszcie „Take Me As I Am”. Rozpoczyna się psychodelicznymi efektami rodem z połowy lat 60. XX wieku. Z takiej magmy wyłania się hendrixowski riff wsparty jazgotliwymi akordami hammondów i basowym ostinato. I nagle – pojawia się piękna, niemal rockowa pieśń. O tym,, że prawdziwy przyjaciel musi cię lubić takim, jaki jesteś. Cały zespół gra naprawdę wyśmienicie. I to już prawie koniec.

 

King MO swoją trzecia płytą dowodzą, ze w Holandii nie mają sobie równych. Nie ścigają się też z nikim.  Mają swoją wizję bluesa i można ją śmiało zaakceptować. To po prostu bielszy odcień bluesa.