Arek Zawiliński - Na rozdrożu

„Na rozdrożu” to tytuł najnowszej płyty, jaką nagrał Arek Zawiliński. Genialnie oddaje stan emocjonalny artysty, który może i właściwie od dawna funkcjonuje samodzielnie, bez szukania wsparcia sceny polskiego bluesa.

To już kolejny krążek, jaki Zawiliński nagrał dla łódzkiej firmy Dalmafon, tej samej która dogląda twórczości Andrzeja Garczarka, Jacka Kleyffa, czy Jana Wołka. I to słuszny wybór.

Klasyczna americana, czyli ballada z elementami folku i bluesa o jakże cudnym tytule „Bieda w szprychach piszczy” z delikatną gitarą slide i chórkami dogranymi w studiu w Woli Cieklińskiej dobrze definiuje cały materiał. Zawiliński rzuca się w wir nostalgii i opowiada o swoim wewnętrznym świecie.

Roma Ziobro na skrzypcach towarzyszy mu w podobnej, countrowo-folkowej opowieści „PKS Song”. Kiedy słucha się jego opowieści z gitarą dobro, najprościej byłoby powiedzieć, że Zawiliński z utworu na utwór staje się hipsterską inkarnacją samego Boba Dylana. I pije kolejne piwo, bo „bratu już nie pomoże, ale może pomóc sobie”.

Nawet układ płyty wydaje się być bardzo przemyślanym. W „Balladzie pasażera”, zdecydowanie miłosnej, jest kolejny raz uzewnętrzniona sympatia do komunikacji autobusowej. Odrobina stylowej harmonijki wprowadza dodatkowe nuty nostalgii, bez popisów pentatonicznymi frazami.

W delikatnie southernowym „Spokoju rzeki” świenie brzmi gitara akustyczna ze stalowymi strunami, a początkowo pojedyńcze akordy piana Pawła Szmigielskiego brzmią naprawdę groźnie. Przy okazji Zawiliński przemyca riffy, które mogłyby być ozdobą niejednego blues rockowego hitu – tylko po co. W tej piosence o pozostaniu na uboczu wnoszą pozytywną energię, bez zgiełku, od którego artysta wyraźnie stroni.

Słowo się rzekło i ono trwa. Zupełnie niespodziewanie następna piosenka – „Ballada zjawy” rozpoczyna się słowami „z miasta w e strony popchnął mnie gniew”. Nie wiem czy Polska zasłużyła na takiego tekściarza, ale wiele polskich formacji bluesowych powinno ustawiać się w kolejce do artysty z dobrze wypchanymi kopertami, by napisał im słowa choć do jednego utworu. W balladzie – bliskiej w klimacie i legendarnej „Led Zeppelin IV” wprowadzone na sekundy chórki dodają jej tylko magii.

Mało kto pewnie pamięta, co robił w lipcu 1993 roku. Dla Zawlińskiego to musi być ważna data. Pamięta, ze stopem ruszył w Bieszczady grać bluesa. Mam takie wrażenie, że nie ma już ani tych Bieszczad z końca lat 70., kiedy na koncerty do socjalistycznych studentów przyjeżdżał Stanisław Sojka, nie tych z lat 80. z punkowo-hipisowskimi komunami i znikają te, które po 22 latach wspomina Zawiliński. Zostają pieśni wędrowców – takich jak Zawiliński, który śpiewa, ze po latach wrócił w góry. Tylko pozazdrościć.

Piosenka „Mówiłaś” to kolejny piękny obrazek świata ludzi wykluczonych, żyjących obok. Zrezygnowanych, pogodzonych z życiem i prognozami pogody. Chociaż „strach uśmiechnąć się”. Paradoksalnie tę folkową perełkę kończy optymistyczne przesłanie, że zmienianie siebie, może wpłynąć na kondycję świata. Aż chce się żyć.

Gdzieś w głębi serca Zawiliński pamięta o bluesie i rocku, ale jego dusza chce opowiadać dużo bardziej złożone emocje. Pewnie dlatego tak od niechcenia układają się akordy w piosence „Na rozdrożu”. Może dlatego, że to również słowa o miłości, dzięki której artysta „nie wchodzi w ogień”.

Żeglarze powiadają, że żeglowanie jest koniecznością, Zawiliński bluesowymi nutami przywołuje pieśni drogi, pieśni wędrowców, którzy muszą ruszać po kres horyzontu, nawet kiedy nie mają po temu okoliczności. W piosence „Droga jest w nas” podróżowanie jest także pewnym stanem wycofania, a towarzyszą mu piękne nuty grane slide. Niemal korzenne, jak solidny blues z Delty skrzyżowany z opowieściami białych wędrowców szukających prawdy. Americana po polsku.

Ciekawe ilu z dzisiejszych fanów bluesa, tych poniżej 50. Roku życia słyszało o Jacku Kerouacu? Zawiliński „Dzban z wodą życia” dedykował temu amerykańskiemu pisarzowi. Jest w nim pewna pijacka niemoc, stan permanentnego kaca, który jednak może być uleczony. Towarzyszą mu folkowo bluesowe nuty – niesamowicie stylowe, z tym, że jest to oczywiście folk anglosaski, ale chyba to oczywiste.

Po raz kolejny wydaje się, że układ płyty jest jak rozdziały w książce, skoro w „Dobij do dna” właśnie ta fraz stanowi myśl przewodnią songu. Mroczna, z frazami śpiewanymi unisono z gitarą, niesie w sobie kroplę optymizmu. Zawiliński umie stworzyć klimat i umie dać nadzieję.

O pogodzeniu z życiem traktuje też finałowy song – „Przywyknąć, zrozumieć, przeżyć”. Wzmocniony pianinem Szmigielskiego zostawia słuchaczy w spokoju i pozwala wrócić do świata wypełnionego muzyką pop, choć sam jest daleki od takiej klasyfikacji.

Arek Zawiliński i jego „Na rozdrożu” świetnie odpowiada koncepcji piosenki autorskiej. Trzeba tylko chcieć znaleźć się w jego świecie, a potem… Bieszczady czekają, a jesienią są wyjątkowo piękne. Zresztą – jak zawsze.