Habib Koité - Eric Bibb - Brothers in Bamako

Amerykański wokalista i gitarzysta Eric Bibb i wywodzący się z Mali wokalista i gitarzysta Habib Koité razem nagrali akustyczny album. Nowa płyta „Brothers in Bamako” do jednego tygla wrzuca blues, folk, gospel i world music.

Krążek rozpoczyna kompozycja Bibba „On my Way to Bamako”. Ciepła, z pulsującymi akustycznymi gitarami – taka zwyczajna – niezwyczajna. W ludzkim, przyjaznym wymiarze. Habib Koité gra na banjo, a Bibb śpiewa piosenkę utrzymaną jakby w afrykańskim duchu.

        

Ale to dopiero przedsmak urody tego krążka. W swoim języku śpiewa autorski song Habib Koité. „L.A.” to chyba jakaś opowieść o mitycznym mieście, dośpiewana łamaną angielszczyzną i z jakąś niezwykłą nutą nostalgii. Przepiękna.

Wspólnym dziełkiem obu muzyków jest „Touma Ni Kelen / Needed Time”. Ich gitary współbrzmią i dopełniają się, ale podobno to oczywiste. Bo skale grane w Mali to pentatonika, która stała się podstawą bluesa i jazzu. Muzycy pierwszy raz spotkali się przed dekadą, a ich współbrzmienie jest wręcz organiczne.

Następna wspólna piosenka „Tombouctou” jest najbliższa bluesowej harmonii, z delikatnym swingiem i groove, okraszona odrobiną przeszkadzajek. Obydwaj muzycy śpiewają – każdy w swojej tradycji, a jednak ich drogi idealnie łączą się we wspólnym potoku afro-amerykańskiej tradycji.

Co ciekawe, każdy z artystów śpiewa o swoich doświadczeniach. Bibb w piosence „We Don't Care” egzemplifikuje marzenia mieszkańca Zachodu – najlepszych biletów, żarcia, luksusu, by w refrenie zaśpiewać wspólnie z Malijczykiem , że ma to gdzieś. A całość brzmi jakby zagrana od niechcenia, podczas podróży na odkrytej platformie kolejowej. Za to improwizowana partia gitary wydaje się należeć do Koité – z niecodzienną rytmiką, która przykuwa uwagę bardziej niż jego ojczysty język.

Tekstowo robi się coraz ciekawiej, kiedy Habib Koité i Eric Bibb w idealnej harmonii śpiewają o byciu oszukiwanymi. „Send Us Bighter Days” okraszone świetnie brzmiącą gitarą akustyczną i pomrukami Bibba kołysze i wręcz zachęca do włączenia się do śpiewania w jednym wielkim kręgu przyjaznego ognia.

W środku płyty pojawiają się dwa utwory nawiązujące do malijskiej tradycji. „Nani Le” zagrany instrumentalnie na przestrzennie dźwięczących gitarach to właściwie przerywnik. W „Khafole” Habib Koité coś wyśpiewuje z banjo, a w aranżacji pojawił się zwielokrotnione głosy przypominające męski chór. Robią wrażenie.

Do bardziej korzennego bluesa muzycy wracają w „With my Maker, I am One”. Ta kompozycja Bibba mogłaby być z powodzeniem hitem w radiach łaskawych dla bluesa. Z klasycznym, acz nie prostackim bluesowym tekstem, ostro szarpanymi riffami akustycznej gitary, z pulsującym banjo w tle i znakomicie zaśpiewana przez obu muzyków robi wielkie wrażenie.

Rewelacyjnie wokalnie rozwiązana została pieśń „Foro Bana”. Męskie afrykańskei chóry mruczą groźnie w refrenie, a gitara a to gra jak w Mali, a to bluesowe nuty. I nie wiadomo, kto kiedy dociska strunę. Symbioza idealna.

Afrykańska „Mami Wata” to pierwszy tradycyjny utwór, w którym wybijany jest rytm czymś głuchym, ale dalekim od klasycznej stopy bębna. Instrumentalny, gitarowy i zagrany z niewymuszoną wirtuozerią.

Ciekawe brzmi największy hit wczesnego Dylana „Blowin' in the Wind” bardziej bogato zaaranżowany. Bardziej, bo oprócz gitary jest i banjo, i gitara hawajska i dużo pogłosu.

Album kończy zagrany w konwencji lekko bluegrassowej „Goin' down the Road Feelin' Bad”. Bluesowy, z elementami gitary hawajskiej i bardziej tradycyjny w konstrukcji. Pięknie wycisza i pozostawia wrażenie niedosytu. Szkoda tylko, że nie zaśpiewał w nim razem z Bibbem Koité.

Blues na krążku „Brothers in Bamako” to naprawdę muzyka światowa, z samego serca świata płynąca. Tak – z Afryki, nie z Los Angeles, nawet gdyby miliony białych obywateli świata chciało inaczej. Piękna i uniwersalna.