Blu Acid – Lenox Avenue

Nie wiadomo co jest prawdą, a co fikcją w historii Blu Acid. Podobno to efekt spotkania dwóch bezdomnych – maniaka komputerów i starego bluesmana. Razem nagrali „Lenox Avenue” dla Deaf Dog Records w Luizjanie, ale czy to wszystko prawda? Tak czy inaczej w sieci można znaleźć sporą dawkę mrocznego, elektrycznego bluesa.

Zestaw umieszczony w sieci pod hasłem „Lenox Avenue” rozpoczyna „Pharao”. Brzmienia banjo wypływają z elektronicznej magmy, rytmu wygrywanego na rancie werbla zmiksowanego z analogowo brzmiącym syntezatorem i wydobywającym się gdzieś z trzeciego planu głosem. Jest w tym mnóstwo szamaństwa albo transu. Samo brzmienie banja nasuwa skojarzenia z Otisem Taylorem, ale tu mamy do czynienia z inteligentnym elektronicznym liftingiem. Co ciekawe – na stronie Bandcamp te nagrania są datowane na jesień 2010 roku.

„Green Sally Up” to znów ostinatowa figura, tym razem z wsamplowanym jakby chórem. Do tego hammondy i mnóstwo efektów elektronicznych, ale brzmiących oldskulowo. W pewien sposób w podobny sposób dekonstruuje bluesa Jan Mittendorp z Black & Tan Records, ale tu sytuacja jest odwrotna. Z sampli i wycinków, muzyki żywej i elektronicznej składany jest post-blues XXI wieku. Sami twórcy nazywają go “toxic guitar noir”.

O dziwo „Tom Devil” zaczyna się niemal klasycznie – od ostinata gitary, fajnych, przestrzennych bębnów i czegoś, co znów każe szukać skojarzeń z Taylorem – wsamplowanych i spogłosowanych fraz skrzypiec. Głosy zostały na siebie nałożone i powstało coś na kształt elektro-work songu. Niezwykle przekonującego, mrocznego i – rzecz jasna – wprowadzającego w trans. Jest też wreszcie ciekawa partia gitary nie stroniąca od slide i wah wah.

Blu Acid muszą tworzyć dwie generacje, bo najmroczniejsze riffy opatrzone są idealnie wyciętymi cytatami. Mistrzostwo panowie, którzy twierdzą, że owe dźwięki kleili w piwnicy centrum dla bezdomnych w Monroe w Luizjanie osiągnęli w piosence „Yes Ma’am”. Oprócz odlotowej gitary mamy tu brzmienia charakteryzujące jakby nowoorleański marsz pogrzebowy a i cały klimat przywołuje co najmniej czasy prohibicji. Do tego wsamplowane smyczki orkiestry, która jakby przed chwilą nagrywała z Ennio Morricone i mamy następny intrygujący utwór.

Króciutki „Harlem Nocturne” rozpoczyna kosmicznie brzmiąca gitara elektryczna. Oczywiście to kosmos w typie, jakim słyszał go Jimi Hendrix. Ale jest też bas i wydobywający się z głębi jęk starego bluesmana. A może skarga? Bo i sama kompozycja utrzymana jest w tonacji molowej i lekko wybiega poza kanon zwykłego bluesa. Ma za to uwodzącą melodię, która każe żałować, że skończyła się tak prędko.

W „Reminitions” znów pojawiają się plemienne chóry i traktowana slidem gitara. Trans jak się patrzy. Ale tym razem wzmocniony o niemal rockowe bębny i drugą gitarę, grającą ostinatowe frazy. Ta muzyka zasysa jak bagna wspomnianej Luizjany. A Blu Acid to prawdziwy aligator o piekielnie ostrych zębach.

„A Lie” to bardzo mroczne zakończenie podróży z Blu Acid. Ale też i pełne przesterów i pogłosów. Właściwie, gdyby nie samplowane głosy i elektroniczne tło, podobnie mógłby szaleć i Neil Young. Tu dodatkowo pojawia się spreparowana partia harmonijki i gitara z fuzzem i slidem. A przyzwoite tempo może spowodować, że przy zasłuchaniu faktycznie wpadnie się w jakiś opętańczy trans.

Bez względu czy Blu Acid istnieją i kim w ogóle są – porcja tych elektronicznych dźwięków to bez wątpienia intrygująca muzyka. Właściwie – teraźniejszość bluesa, który odnalazł się w świecie geeków i potrafi wykorzystać świat Delty, by uwieść nieprzekonanych.