Leon Hendrix to młodszy brat Jimi Hendrixa. Po latach pogrążania się w narkotykowym nałogu jest czysty i udowadnia, że będąc dojrzałym mężczyzną można nie tylko dobrze grać na gitarze, ale i podsycać płomień pamięci o najsłynniejszym Voodoo Child wszech czasów.

Krążek rozpoczyna, a jakże by inaczej, utwór „Jimi And Me”. Leon sprawnie wali w struny i melorecytuje niemal jak starszy brat. Jego heavy blues toczy się walec, w dodatku ubrany w bardzo bogate i pełne brzmienie. A kiedy zaczyna grać solówkę, zwraca się wprost do brata – „pozwól mi Jimi” i dopiero wtedy zaczyna igraszki z gryfem.

 „Voodoo River” rozpoczyna riff jakiego nie powstydziłaby się niejedna sława hard rocka. Na szczęście Leon, który nie jest wybitnym wokalistą, dba o melodie, a nagraniach wspomagają go delikatne chórki. Bardzo solidne granie prawdziwie korzennego hard rocka, z świetnie brzmiącą gitarą.

Podtrzymywanie płomienia, to także pamięć o całej rodzinie. „Mission For My Moher” zaczyna się jeszcze ciężej, dziś można by przypisać takie granie zespołom stonerowym, ale blues rockowe harmonie przypominają, że korzenie tej muzyki tkwią w końcu lat 60. I znów – produkcji utworu nie można niczego zarzucić.

„Every Blue September” to bezpretensjonalne nawiązanie do daty śmierci Jimi Hendrixa. Leon w tekście wprost wspomina, że wciąż piosenki brata brzmią mu w głowie i zastanawia się, jak to będzie, kiedy już spotkają się w niebie. Czy będzie tak, jak to zapamiętał z dzieciństwa, kiedy Jimi opiekował się Leonem.

Kolejny tytuł to znów nawiązanie do brata. „Purple Flame” to świetny, hendriksowski riff, wzorowa produkcja, świetna gra perkusisty i porcja heavy bluesowego łoskotu. To trzeba usłyszeć na żywo.

I oto kolejny sentymentalny nieco tytuł „Laughter In The Wind”. Podobnie jak w „Blue September” w aranżacji pojawia się gitara elektroakustyczna, a grupa zwalnia tempo zbliżając się w stronę southern rocka. A Leon opowiada następną historię. Chyba dużo lepiej opowiada na żywo, niż pisze maile. A zespół zaczyna grać w stylu niezapomnianych Led Zeps.

„Hell You Make” sięga bardziej mrocznej strony hard rocka. I znów mamy do czynienia z wzorową, przemyślaną aranżacją. Tu grą wyróżnia się basista, wydobyty na pierwszy plan. Słychać, że inżynier dźwięku nie odwalał chałtury. A syntetyczne, orientalizujące smyczki przywołują znów skojarzenia z największymi.

Młodszy brat Hendrixa pokusił się o epicką opowieść na krążku. To dramatyczna historia zatytułowana „Flight 93”. Leon wygłasza dedykację wszystkim bohaterom tamtego lotu i rozpędza swoją zespołową machinę, która gra naprawdę ostro. Trzeba przyznać – nie zabrakło im wyobraźni, by napisać małą heavy symfonię.

Rodzina Hendrixó mieszkała w Seattle, tam też jest muzeum Jimiego i stosowne fundacje. A na płycie – „Seattle Rain”. Lekko hendriksowski riff został wzbogacony o riffy z bogatej skarbnicy amerykańskiego hard rocka w swojej najbrudniejszej odmianie.

Krążek kończy bezpretensjonalne wyznanie „Missing You!”. Po prostu – Leon wie, że jest bratem legendy i czuje potrzebę opowiadania o tym.

Leon Hendrix nie jest żadnym niezwykłym gitarzystą ani wokalistą, ale doskonale potrafi wyczuć klimat nagrań brata i połączyć go z solidnym hard rockiem. Spotkanie go na żywo to musi być naprawdę przyjemność.