Gerry Jablonski and the Electric Band – Live at the Blue Note

Gerry Jablonski and the Electric Band skutecznie wyrąbują sobie własny chodnik w światowym, ale i polskim blues rocku. Płytę „ Live at the Blue Note” nagrali w poznańskim klubie.

Podobno muzycy w ogóle nie wiedzieli, że ktoś nagrywa ich koncert. Zaczęli od petardy w klimacie boogie. Ich „Sherry Dee” z miejsca wprowadza słuchaczy w rytmiczne kołysanie. Kiedy ma się w ręku gitarę, głos i mnóstwo energii, można przykuć uwagę zanim Piotr Narojczyk dmuchnie w harmonijkę, a Lewis Fraser uderzy w bębny wsparty basowymi nutami Grigora Leslie. I machina rusza. To niby nic wielkiego – trzy akordy, głos czasem wznoszący ię do krzyku, jęcząca harmonijka i… niemal z miejsca solówka czujnie wsparta przez bębniarza, a potem harmonijkowe szaleństwo. Co za moc! Publiczność wyraźnie jest w szoku.

I wtedy rusza lekko hendriksowska „Soul Sister”. To prawdziwy blues rockowy panzerfaust. A jednocześnie piosenka, która mogłaby pojawiać się w radiach AOR, czyli z rockiem dla dorosłych. Tu brytyjski rhythm and blues miesza się z rockiem, a przy tym jest okraszony naprawdę heavy harmonijką. I ta sekcja rytmiczna – oni kochają grać.

Swingujący „Two Time Lover” ukazuje kolejną twarz polsko-brytyjskiej formacji. Gerry Jablonski panuje nad rytmem, stara się jak najlepiej zaśpiewać, ale dla mnie i tak najważniejszy jest Piotr Narojczyk punktujący frazy i grający natchnione solo. Brytanio, padnijna kolana przed polskim harmonijkarzem – już czas.

Muzycy znakomicie przemyśleli program, dając słuchaczom chwilę oddechu przy wpadającym w reggae utworze „Black Rain”. Takie postrzeganie bluesa i okolic świadczy, że zdają sobie sprawę z mielizn gatunku i starają się go urozmaicać. I to skutecznie. Bo nie jest to słodkie kołysanie, tylko naprawdę solidnie podawane takty, które mogą uszkodzić co starsze membrany pamiętających PRL Altusów. Gerry Jablonski bawi się tu gitarą, buduje napięcie, a koledzy z zespołu czujnie czekają, kiedy przyjść z odsieczą. Nic dziwnego, że Blue Note wybuchają brawa.

Wtedy blues rockowa machina wyrzuca z siebie „Fork Fed Dog”. Może nie jest to kompozytorskie mistrzostwo, ale za to energia wybucha z głośników. To jedn z nielicznych płyt koncertowych, przy których bierze zazdrość, że nie jest się w tłumie i to takim spoconym, falującym w rytm bębnów i wpadającym w ekstazę, przy kolejnej powalającej frazie harmonijki. Bo, że ona rządzi chyba nikt nie ma wątpliwości.

Piosenka „Angel of Love” daje Jablonskiemu nieco oddechu, może mniej forsownie śpiewać, ale czy wytrzyma? Ależ skąd, ma przed sobą słuchaczy i daje z siebie wszystko. Na „ Live at the Blue Note” prawda sceny została zapisana z niejaką brutalnością. Tak wyglądają i brzmią koncerty żywych ludzi, nie zaprogramowanych ludzkich maszyn do odgrywania płyt.

Gerry Jablonski and the Electric Band nie zwalniają tempa. Wydawcy koncertowy zapis zdecydowali się zakończyć nie mniej energetycznym „Broken Heart”. Tu riffy momentami kojarzą się z Led Zeppelin, a i Gerry Jablonski, gdyby tylko mógł, pewnie momentami „pojechałby” Plantem. Jednak nie wygłupia się, po prostu przekazuje swoją energię słuchaczom, z których z pewnością wielu zostało po tym koncercie jego fanami.

 

„ Live at the Blue Note” zapisał Kamil Neumann, a później w studiu miksował i masterował Leszek Łuszcz. Biorąc pod uwagę, że mieli do czynienia z koncertową petardą, właściwie powinno ich przesłuchać ABW. Stworzyli prawdziwą płytową bombę – na szczęście wybucha nie raniąc, a wprawiając w trans. I o to chodzi.