Buddy Guy - The Blues is Alive and Well

82-letni Buddy Guy nie zwalnia tempa. Kocha grać bluesa, kocha elektryczna gitarę, a jego kochają najwięksi muzycy. Na „The Blues is Alive and Well” pojawili się Mick Jagger, Keith Richards czy Jeff Beck.

„The Blues is Alive and Well” zaczyna się nietypowo. Od wolnego ciężkiego bluesa - „A Few Good Years”. Czy to będzie ostatni krążek, jaki nagrał Buddy Guy? W tekście rozlicza się ze swoim długim i owocnym życiem, ale co najciekawsze… to nie on ułożył ten numer, tylko duet producentów i autorów Richard Fleming i Tom Hambridge. Ale jak to działa!

 

Za to „Guilty As Charged” tej samej spółki to już rasowy chicagowski shuffle. Jak ten Buddy Guy to robi, że wydobywa z siebie głos o takiej mocy i ekspresji? Bo, że umie podciągnąć strunę i rozwibrować gitarę – to oczywiste. Po prostu gada nią ze słuchaczami.

 

W wolnym „Cognac” trzeba nadstawić uszu, bo to tu właśnie pojawiają się Keith Richards i Jeff Beck. Jest slide, są gitarowe responsy, ale mimo wszystko – i tak najważniejszy jest Buddy Guy.

 

Tytułowy „The Blues is Alive and Well” wsparty brzmieniem The Muscle Shoals Horns to idealna piosenka do każdego radia w stylu solidnego B.B. Kinga. A do tego pozornie proste, ale jakże emocjonujące solo współbrzmiące z dęciakami. Szybko się nie znudzi.

 

Klasyczny „Bad Day” to solidny blues, gdzie Buddy Guy może się wcielić w prawdziwego bluesowego krzykacza i zagrać poparte sześcioma dekadami doświadczenia solo.

 

James Bay, brytyjski wokalista i autor, w duecie z Guyem śpiewa „Blue No More”. Jest kontrast, są emocje i jest fantastyczny blues, w którym pozornie łagodne brzmienie przeszywa gitara Guya. I słychać, że panowie wzajemnie się nakręcają, by śpiewać z jak największymi emocjami.

 

Funkujący „Whiskey For Sale” wprowadza urozmaicenie rytmiczne, a jednocześnie wykorzystując zagrany slidem riff tworzy pysznie brzmiące bazowe bluesowe nagranie. Jak to zabrzmi na koncercie – łatwo sobie wyobrazić, nawet bez gospelowego chórku.

 

Kolejny wolny blues na tym krążku to „You Did The Crime”. Jeszcze jedna ciekawostka dla fanów The Rolling Stones. Tu na harmonijce Buddy Guyowi podegrał sam Mick Jagger. Zacne, acz niewiele wnoszące.

 

Kolejny radiowy killer to „Old Fashioned”. Grzmiące hammondy, dęciaki grające pyszne riffy i przewodząca całości gitara. Że to standardowy chicagowski blues? OK, ale z jaką pasją zagrany – po prostu w dobrym starym stylu. Za to solówka Buddy Guya – łączy kilka dekad kilkoma dźwiękami. Mistrz.

 

Świetnie obmyślane bębny pozwalają wsłuchać się w kołyszący „When My Day Comes”. I jak wcześniej, choć to nie jest autorska kompozycja Guya, ma się nieodparte wrażenie, że przewodnim tematem płyty jest rozliczenie się z życiem i powolna zgoda na odchodzenie.

 

Jedyny w tym towarzystwie klasyk to „Nine Below Zero” Sonny Boy Williamsona II.

 

Na „The Blues is Alive and Well” Buddy Guy znalazł też miejsce dla ekstatycznego boogie „Ooh Daddy”. Jest drive i – co oczywiste – korzenne solo. Dokładnie tyle dźwięków, by podnieść ciśnienie.

 

Genialny „Somebody Up There” to kojarzący się z Johnem Lee Hookerem blues odnoszący się do duchowości. Także tej bluesowej, czasem pachnącej bagnami Luizjany, czasem będącej tylko mgłą – ale w najlepszym stylu. Klasyk.

 

„End Of The Line” zabiera słuchaczy znów do Chicago. Dęciaki podkreślają styl i utworu i Buddy Guya. A jednocześnie honky tonk piano przypomina, że to muzyka do tańca, do kołysania się z radością i radości życia. Krążek kończy żarcik „Milking Muther For You”.

82-lata i ciągle nie traci werwy. Chyba ostatnie wielki mistrz bluesa Buddy Guy nagrywając „The Blues is Alive and Well” potwierdził, że ten tytuł to szczera prawda. Szacunek.