Nasz patronat

Blues Fama: Wanda Johnson

Nasz patronat

Koncert otwarcia SBF 2024 – ZALEWSKI, support Noa & The Hell Drinkers (ES) – 11 lipca

Nasz patronat

Marek Gąsiorowski, Robert Trusiak – Niedokończony blues. Opowieść biograficzna o Ryszardzie Skibińskim

Filip Kozłowski, polski gitarzysta robi karierę w świecie brytyjskiego bluesa. Właśnie wyszła płyta Giles Robson & The Dirty Aces „Crooked Heart of Mine”, którą w całości skomponował z brytyjskim harmonijkarzem. Kozłowski grał też z synem Muddy Watersa. To specjalny wywiad dla radia bluesonline.pl.

Radio bluesonline.pl: Przede wszystkim skąd się wzięło Twoje zainteresowanie muzyką?

Filip Kozłowski: Zainteresowanie muzyką wyniosłem z domu. Mój ojciec zawsze słuchał rocka i jazzu. To dzięki niemu poznałem najważniejsze postacie tych gatunków muzyki. Jego entuzjazm w odbiorze muzyki, jak i kolekcjonowaniu nagrań przeniósł się na mnie w naturalny można powiedzieć sposób , aczkolwiek nie bez buntu okresu dojrzewania i moich fascynacji cięższymi i mocniejszymi odsłonami rocka.

 Czy od razu wiedziałeś, że chcesz grać na gitarze?

Kiedy byłem mały, zdarzyło mi się obejrzeć w telewizji koncert Dire Straits i bardzo chciałem mieć taką gitarę, jak Mark Knopfler, więc ojciec wyciął mi z drewna atrapę stratocastera, na którym narysowałem flamastrem progi, przystawki, struny itd. i zawiesiwszy ją sobie na ramieniu przy pomocy przybitego gwoździami paska robiłem to, co gitarzyści na ekranie. Lecz moim pierwszym prawdziwym instrumentem były bębny, na których grałem trochę w szkolnych zespołach, do czasu kiedy odkryłem bluesa. Wtedy jako nastolatek zatrudniłem się przy budowie chodników, by zarobić na tę pierwszą gitarę elektryczną, jaką była dość kiepska czeska kopia Les Paula, którą mam do dzisiaj.

 Jak to wyglądało? Kto Cię uczył?

Nigdy nie miałem nauczyciela, jestem samoukiem. Wszystko, czego do tej pory nauczyłem się o grze na gitarze pochodzi z kilku szkółek i podręczników gitarowych, do których chyba nigdy tak naprawdę nie miałem serca, lecz przede wszystkim ze słuchowego przyswojenia sobie ogromnej ilości materiału. Można powiedzieć, że przez swoje nagrania, moimi nauczycielami byli Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, B.B King i cała plejada gitarowych mistrzów. Miałem to szczęście, że na początku swojej kariery muzycznej trafiłem na muzyków lepszych, bardziej doświadczonych, którzy dali mi szansę i od których nauczyłem się więcej niż z jakiejkolwiek książki.

 Jacek Jaguś był dość długo jednym z ulubionych gitarzystów czytelników „Twego Bluesa”. Czego Cię nauczył?

Z twórczością Jacka i zespołu, którego jest leaderem bliżej zapoznałem się przy okazji współpracy nad płytą „Barbara Bluesberry”, gdzie oboje, na prośbę pomysłodawczyni projektu – młodej wokalistki Basi Malinowskiej, wystąpiliśmy w roli autorów muzyki i aranżacji. Jacek zaimponował mi niezwykle profesjonalnym podejściem do muzyki, dbałością o szczegóły. Ma również rozpoznawalne brzmienie i styl gry, co bardzo cenię. Jest przemiłym człowiekiem i mam nadzieję, że nasze drogi znów się kiedyś skrzyżują.

Sławek Wierzcholski to jeden z wielkich propagatorów bluesa

Zdecydowanie tak. Miałem kiedyś zaszczyt wystąpić w Zielonej Górze ze Sławkiem i akompaniującym mu zespołem Good Morning Blues, z którym współpracuję do dzisiaj. To niezapomniane przeżycie móc wystąpić na scenie z legendą polskiej muzyki bluesowej, nie mam wątpliwości, że Sławek Wierzcholski taką postacią właśnie jest, bardzo sympatyczny, o niespożytym entuzjazmie i umiejętności pozytywnego zarażania nim innych.

Kiedy zdecydowałeś się wyjechać z Polski?

W poszukiwaniu pracy zarobkowej, ale i przygody w 2003 roku wyjechałem na 7-miesięczny kontrakt na statek pasażerski transatlantyk. Po powrocie do Polski, za namową znajomego w 2004 roku wyjechałem na Jersey, jest to jedna z wysp normandzkich podległych Koronie Brytyjskiej, u wybrzeży Francji. Tam spędziłem pięć lat i to właśnie tam poznałem Gilesa Robsona – znakomitego harmonijkarza, z którym współpracuję od tamtej pory.

 Jak odnalazłeś się na rynku muzyków brytyjskich?

Może zabrzmi to buńczucznie, ale dosyć łatwo, gdyż panują tutaj jasne kryteria. Brytyjczycy dość twardo stąpają po ziemi, także umiejętności i bezkonfliktowa osobowość to podstawa, choć płynna znajomość języka też jest niezwykle ważna.

Czy w takim poszukiwaniu zespołu, miejsca do grania – trzeba mieć szczęście?

Szczęście jak najbardziej, chociaż bardziej potrzebna jest tu odwaga do przełamania pewnych stereotypów i różnic kulturowych.

Wydaje się, że masz słabość do akompaniowania harmonijkarzom - Sugar Blue, Paul Lamb…

Na to wygląda, ale poważnie – zawsze lubiłem brzmienie tego instrumentu, za sprawą nagrań Muddy Watersa, u którego grali przecież giganci harmonijki ustnej, poza tym niemal każdy zespół bluesowy, w którym grałem, miał w składzie harmonijkarza. Moja umiejętność akompaniowania harmonijkarzom wzięła się chyba ze zrozumienia faktu, że oba instrumenty doskonale się uzupełniają i eksponują we właściwych momentach. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie współpraca z harmonijkarzami o zupełnie odmiennych stylach gry, jak na przykład Igor Łojko i Giles Robson, gdzie tradycja i nowoczesność, podobnie jak w przypadku Paula Lamba i Sugar Blue – legendarnych wirtuozów harmonijki, z którymi miałem przyjemność dzielić scenę.

 W Polsce muzykę bluesową poznawaliśmy w czasach, kiedy nie było Cię na świecie, poprzez brytyjskich artystów, a jak jest dziś postrzegany blues na Wyspach?

Wydaje mi się, że blues na Wyspach jest postrzegany w dwóch wymiarach. Pierwszy to nostalgia za czasami, w których był on czymś świeżym i modnym – era Yardbirds, Cream, Bluesbrakers, Hendrixa, Stonesów. Drugi to próby przemycenia w ostatnich latach tegoż gatunku do tzw. mainstreamu przez młodych solistów, np. jak Jack White i White Stripes, albo Black Keys. W podobny sposób, jak stało się to z soulem, czego przykładem jest Amy Whinehouse, Duffy, czy ostatnio Adele. Myślę, że czas rewitalizacji bluesa nadchodzi i mam nadzieję, że znajdę się wśród tych, którzy się do tego przyczynią. Pierwsze jaskółki zapowiadają już ten fakt, np. nasz utwór „The Mighty Incinerator” został wyemitowany przez Chrisa Evansa w II programie Radia BBC, gdzie w przypadku bluesa miało to miejsce jakieś 25 lat temu.

 

      

 

 Jak wspominasz współpracę z Mudem Morganfieldem? To syn legendy – Muddy Watersa.

Mud jest pierworodnym synem słynnego MacKinley`a Morganfielda, znanego jako Muddy Waters, głosem i wyglądem do złudzenia przypomina ojca. Pamiętam pierwszy koncert latem 2008 roku, było dość nerwowo i śmiertelnie poważnie, ale gdy zaczęliśmy grać, napięcie momentalnie opadło i daliśmy się ponieść muzyce. To było na Jersey, wraz z Charlesem pracowaliśmy wówczas przy projekcie The Dirty Aces, ten zaś szukając kontaktów trafił na Muda i powstał pomysł wspólnej trasy. Spodobały mu się styl i brzmienie zespołu i tak się zaczęło. Mud bardzo serio traktuje muzykę i spuściznę po ojcu i występy są zawsze na najwyższym poziomie. Poza sceną jest przesympatycznym człowiekiem, który potrafi rozbawić do łez. Jesteśmy w stałym kontakcie i pomimo faktu, iż obecnie priorytetowo traktuję pracę z The Dirty Aces, zawsze jestem gotów wesprzeć go swoją gitarą, gdyż tylko w jego wykonaniu „Hoochie Coochie Man” brzmi tak, jak powinno. Mieliśmy okazję zaprezentować się już jedynej w swoim rodzaju polskiej publiczności i kiedy wracam pamięcią do tych koncertów, z wiadomych względów czuję, iż były one niepowtarzalne. Niemniej jednak czuję, że nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

W jaki sposób trafiłeś na Gilesa Robsona?

Tuż po przyjeździe na Jersey, wybrałem się na wieczorny spacer i nagle usłyszałem dźwięki bliskiej mi muzyki, trafiłem do klubu, w którym występował zespół jazzowy i pomyślałem, że wrócę tu z gitarą i zapytam o możliwość podłączenia się i wspólnego pojammowania. Gdy dotarłem na miejsce tydzień później z gitarą u boku, okazało się, że występował tego wieczoru zespół bluesowy, był to The Nova Blues z Gilesem w roli harmonijkarza i wokalisty. W przerwie pomiędzy setami przedstawiłem się, jak i swoje zamiary. W drugim secie graliśmy już razem chicagowskie standardy i nim wieczór dobiegł końca zaproponowano mi miejsce w zespole. Okazało się, że mamy z Gilesem wspólny język oraz zainteresowania muzyczne i od tamtego pamiętnego wieczoru współpracujemy do dzisiaj.

 Jesteś praktycznie współtwórcą całego materiału na krążek „Crooked Heart of Mine”

Zgadza się, Charles pisze słowa i daje pomysły w postaci jakiegoś riffu, melodii, którą ja z kolei ubieram w akordy, groove i całą resztę. Czasem jest to pomysł stworzenia pewnego klimatu, innym razem jest to całkowicie mój własny zamysł na daną piosenkę. Większość materiału piszemy razem, często się spierając o różne niuanse, więc jest to proces bardzo dynamiczny. W płytę „Crooked Heart of Mine” włożyłem dużo serca i energii, więc ze spokojem mogę powiedzieć, że płyta jest tak samo moja, jak i Gilesa, okładka może sugerować coś innego. Zresztą Giles nigdy nie krył, że w procesie odgrywam pierwszoplanową rolę. Czasem jest to rola apodyktycznego sierżanta narzucającego swoje pomysły, jednak w tym przypadku ten styl pracy sprawdza się i daje satysfakcjonujące nas efekty.

W materiale z płyty słychać, że odwołujesz się do różnych gatunków amerykańskiej muzyki ludowej

To prawda, płyta jest bardzo różnorodna stylistycznie i słychać w niej echa roots, folku, jazzu , country, rocka, no i rzecz jasna bluesa. Taki był też zamysł, nie chcieliśmy robić kolejnej płyty utrzymanej w konwencji chicagowskiego bluesa, choć jest to dla nas styl naturalny i bardzo swobodny, w którym możemy wykrzesać z siebie duże pokłady ekspresji, tym razem jednak chcieliśmy zsyntetyzować nasze muzyczne inspiracje, tworząc pewien melanż gatunków, jednocześnie utrzymując tę pierwotną energię, tkwiącą w bluesie, to dlatego materiał niemal w całości został zarejestrowany na tzw. setkę.

 Miałeś jakieś bezpośrednie inspiracje tworząc ten materiał? Jest tu country i trochę swingu prawie jak u Django Reinhardta

Istotnie, w tamtym czasie słuchałem sporo cygańskiego jazzu, między Django, ale też moje osobiste odkrycie – gitarzysta zwący się Tchan Tchou Vidal.  W tym samym czasie słuchałem dużo Toma Waitsa, Diany Krall, Norah Jones, mnóstwo jazzu – John Scolfield, Pat Metheny, Michael Brecker. Moje zainteresowania muzyczne wychodzą daleko poza bluesa, aczkolwiek do tego gatunku wracam najczęściej, jako że blues uformował mój styl gry, mam do niego największy sentyment.

Gitarzyści i nie tylko pewnie chcieliby wiedzieć, jakiego sprzętu używasz w studio i na koncertach?

W studiu i na koncertach używam głównie trzech gitar, są to – Guild Starfire z 1997 roku, półakustyczna jazzówka z mahoniowego drewna z przystawkami DeArmond, niestety już ich nie produkują, dalej – Fender Stratocaster z 1985 roku - tej gitary używam najczęściej, to taki koń pociągowy, no i nie wiąże się z nim stres, że uszkodzi się podczas podróży, szczególnie na lotniskach, solidnie zbudowana gitara i dalej lutniczy Telecaster, niesamowite drewno, świetny sound, ale naprawdę ciężki. Wzmacniacze to Fender Twin Reverb Silverface z 1979 roku - to mój ulubiony wzmacniacz, mam go od bardzo dawna. Generalnie preferuję wzmacniacze lampowe wzmacniacze Fendera, czasem zdarza się Messa Boogie, nie używam zbyt wielu efektów. Mam starego Bossa OverDrive i efekt Zoom GFX-8 do efektu delay lub tremolo, ale rzadko go używam.

 Z jakim muzykiem w dotychczasowej karierze najbardziej sobie cenisz współpracę?

Każdy z muzyków, z którym współpracowałem, czy to na scenie, czy w studio wniósł coś do mojego stylu gry i podejścia do muzyki, ciągła nauka i zdobywanie doświadczenia, ale starałem się nie podchodzić do tego w kategoriach mniej lub bardziej, aczkolwiek mam w pamięci miejsca, ludzi, sytuacje, które faktycznie miło wspominam.

Czy jest jakaś szansa, że zagrasz w Polsce?

Oczywiście, zdecydowanie tak. W tym roku już występowałem w Polsce, z chicagowską wokalistką Catherine Davies oraz zielonogórskim Good Morning Blues, mam nadzieję, że z Gilesem i The Dirty Aces uda nam się zagrać dla polskiej publiczności, gdyż w tym roku mamy sporo koncertów na starym kontynencie – Wielka Brytania, Hiszpania, Niemcy, Niderlandy, poza tym w lipcu wchodzimy do studia, by nagrywać kolejną płytę, więc pewnie wiązałoby się to z jej promocją, więc mam nadzieję, że wydarzy się to również w Polsce.

 

Filip Kozłowski - gitarzysta, aranżer, liczne występy oraz praca studyjna przede wszystkim za granicą ale i w Polsce. Urodzony 16.10.1979 r. w Sulechowie koło Zielonej Góry. Obecnie współpracuje z m.in. Mud Morganfield (Muddy Waters Jr.), Giles Robson & The Dirty Aces, Katherine Davis. Wcześniej występy także u boku Sugar Blue, Dani Wilde, Elmore James Jr., Paul Lamb, Ian Segal. Krajowa współpraca oraz występy z m.in. Good Morning Blues, Barbara Bluesberry, Jacek Jaguś, Sławek Wierzcholski.


Udział w wielu pierwszoplanowych zagranicznych oraz krajowych festiwalach muzyki z gatunku blues, jazz oraz rock. Występy i liczne sesje nagraniowe dla stacji radiowych i telewizyjnych m.in. dla BBC 2 (UK) oraz recenzje i wywiady w najważniejszych magazynach branżowych.

Oficjalne wydawnictwa:
The Dirty Aces - "One Good Reason" - Blue Filth Records 2007 (UK)
Mud Morganfield & The Dirty Aces - "LIVE" - Blue Filth Records 2008 (UK)
Babrara Bluesberry - "Barbara Bluesberry" - 7us / 7 Music Records 2010 (D)
Giles Robson & The Dirty Aces - "Crooked Heart of Mine" - Movinmusic Records 2011 (UK) - wydawnictwo ogólnoświatowe poprzez Music Avenue/Blues Boulevard 2012
Classic Rock Magazine UK - "Blues Fury" Compilation CD - 2012 (UK)